Andrzej Konieczny razem z Kacprem Krupą i legendarnym szczecińskim raperem Adamem Zielińskim Łoną nagrali płytę „Taxi”. To opowieść o współczesnym człowieku, na którą składają się historie taksówkarzy i ich pasażerów; muzycznie zawieszona między hip-hopem, jazzem i elektroniką. Entuzjastyczny odbiór słuchaczy i pozytywne recenzje zostały zwieńczone czterema nominacji do Fryderyka – najbardziej prestiżowej polskiej nagrody muzycznej (w kategoriach: projekt artystyczny roku, album hip-hop, teledysk oraz team kompozytorski roku).
Ostatecznie zespół odebrał statuetki za najlepszy album hip-hopowy oraz projekt artystyczny roku. Nagrodę zdobył też Krzysztof Kiziewicz - autor scenariusza i reżyser teledysku "Bym poszedł" (patrz niżej).
Konieczny pierwsze kroki muzyczne stawiał w Pleszewie, który jest jego rodzinnym miastem. Ukończył szkołę muzyczną i założył jazzowy zespół Siema Ziemia. Pajsa do tworzenia i przekraczania granic w sztuce zaprowadziła go w kolejne miejsca. Teraz dzieli swoje życie między Hagą a Poznaniem. Podróżując zabiera nieznajomych i wsłuchuje się w ich historie.
Rozmowa z Andrzejem Koniecznym
Artystycznie działasz na wielu polach. Zaczęło się od perkusji? Andrzej Konieczny: Tak. W pewnym momencie poczułem, że może ona nie jest dla mnie. Kiedy byłem młodszy, podchodziłem do tego instrumentu bardzo ambicjonalnie, przez co szybko się wypaliłem. Dlatego przyszły inne rzeczy. Najpierw zacząłem studiować kompozycję. To jednak również nie była nisza, której chciałem się oddać całkowicie. Wylądowałem więc na stypendium w Pradze, które związane było z kompozycją dla filmu i działań performatywnych. Potem zaczęły się studia w Hadze, już w zupełnie otwartym środowisku, łączącym sztukę i naukę.
Pierwsze spotkanie z perkusją było jednak w Pleszewie?
Muzyka była cały czas obecna w moim domu. Rodzice mają swój zespół, tata prywatną szkołę muzyczną w Pleszewie. Kiedy miałem pięć lat, pokazywał mi, jak grać na instrumentach i uznał, że może właśnie perkusja. Sam nie wiem, dlaczego. Może przez naddatek energii, któremu dawałem upust podczas jego zajęć? Trudno przychodziło mi skupienie nad klawiszami, nauka zapisu nutowego. Bardzo wiele zawdzięczam moim rodzicom. Mieli na mnie duży wpływ ze względu na swoją miłość do muzyki. Nigdy nie kwestionowali moich decyzji, nie ograniczali mnie. Myślę, że to szalenie trudne - bo to w końcu temat wolnych zawodów. Jedni są na to otwarci, inni zapytają, dlaczego chcesz zajmować się czymś niepoważnym.
Ale miałeś dzieciństwo, czy nauka na instrumencie ci je zabrała?
To nie był reżim, za co dziękuję moim rodzicom. Oni wyjeżdżali w weekendy na występy, a wtedy ja bawiłem się w szkole, która znajduje się przy domu mojej babci. Spędzałem tam całe dnie. To była otwarta eksploracja - trochę ćwiczyłem, trochę się wygłupiałem, poznawałem instrumenty. Myślę, że podejście moich rodziców wynikało z ich własnych doświadczeń, bo tata uczył się w dużej dyscyplinie. Z kolei mama bardzo mnie wspierała, jeśli chodzi o ten intuicyjny aspekt. Teraz uważam, że to ważne - przyzwolenie na myślenie out of the box, kreatywność.
Jesteś absolwentem pleszewskiej Trójki. Liceum było już w Poznaniu.
Uczyłem się na wydziale jazzu w Poznańskiej Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej im. Mieczysława Karłowicza. Robiliśmy tam okolicznościowe koncerty, które miały już walor teatralny i przytup jak na liceum. Mieszkałem w internacie, z którego mnie wyrzucono, bo miałem inną definicję bezpieczeństwa i działań teatralno-performatywnych niż moi wychowawcy (śmiech). Nie odważyłem się wówczas jednak na działania performatywne, czego teraz żałuję, bo im wcześniej się zaczyna, tym więcej potem ciało pamięta. Studia to Akademia Muzyczna - kompozycja i perkusja jazzowa. A potem doktorat i wspomniane już stypendium w Pradze przez rok.
I to był dla ciebie skok w inną rzeczywistość?
Wspominam to bardzo dobrze. Wcześniej czytałem dużo Mariusza Szczygła, byłem zafascynowany czeskim językiem, intrygowała mnie tamtejsza kultura, ich underground - jakby to powiedzieć - brudniejszy niż ten w Polsce. Moja znajoma z Tajwanu tłumaczyła, że przyjechała do Pragi dlatego, że to miasto jest spooky (pol. straszne, niesamowite - dop.red.) i myślę, że właśnie tak jest w Czechach. Potem dostałem się na stypendium do Los Angeles. I to było dla mnie takie „dreams come true”, zetknięcie z dużym przemysłem muzycznym. Tam są ludzie na etacie, którzy naprawiają słuchawki, ktoś inny pisze nuty, ale ich nie komponuje, kolejny operuje na konsolecie analogowej, nie wchodząc w drogę temu, kto zajmuje się rejestracją cyfrową. Ze względu na to, jaką historię ma nasz kraj i jak się rozwijał, u nas tymi rzeczami zajmuje się jedna osoba. Co z resztą bardzo doceniam, bo dzięki temu dla nas nie ma rzeczy niemożliwych. W Los Angeles spotkałem się z Mikołajem Stroińskim, który zrobił na przykład muzykę do gry „Wiedźmin III”. Podejrzałem, jak wygląda życie tamtejszego kompozytora, który ma do dyspozycji „prywatną” orkiestrę i korzysta ze studia, w którym nagrywał kiedyś Frank Sinatra.
Ty kiedy zacząłeś rejestrować własną twórczość?
W liceum poznałem Fryderyka Szulgita, zaprzyjaźniliśmy się i postanowiliśmy robić rzeczy. Do dzisiaj gramy ze sobą w formacji jazzowej Siemia Ziemia.
Siemia Ziemia to twój pierwszy projekt, pod którym się ochoczo podpisujesz?
Wcześniej z Fryderykiem, Pawłem Stachowiakiem i Michałem Sobierajskim, tworzyliśmy zespół, który nazywał się Eugeniusz Kowalski. Zagraliśmy koncerty w paru ciekawych miejscach m.in. muzycznym studio im. Agnieszki Osieckiej, czy w już zamkniętym klubie Eter we Wrocławiu. Byliśmy z nim też w Hadesie w Pleszewie. Nasza przygoda się zakończyła, ale razem z Fryderykiem i Pawłem chcieliśmy wrócić do grania. Dołączył do nas Kacper Krupa, z którym znam się od drugiego roku studiów, i od niewinnej sesji nagraniowej zaczęła się Siema Ziemia. Dzięki uprzejmości niezależnego wydawnictwa z Gdańska, Alpaka Records, wydaliśmy płytę, zaczęliśmy myśleć o koncertach i się rozwijać. Druga płyta to już brytyjskie wydawnictwo Byrd Out, z czego jesteśmy dumni. Dzięki temu mogliśmy pograć sobie na London Jazz Festiwal czy Amsterdam Dance Event. Można było nas też usłyszeć w BBC.
Trudno było się dostać do brytyjskiej wytwórni?
Sami się do nas odezwali i zaproponowali warunki, w które trudno było mi uwierzyć, myślałem, że to jakiś scam (oszustwo przez internet - dop.red.). Po prostu spodobała im się nasza muzyka. Jesteśmy szczerzy w tym, co robimy, więc nie było nam trudno sprostać ich wymaganiom. Nie tak łatwo jednak jest zacząć w środowisku jazzowym, jak może się wydawać. Tutaj bardzo widoczne są umiejętności. Najtrudniejsze jest jednak samo utrzymanie żywotności zespołu - myślenie o kolejnych krokach, koncertach. A kiedy już się zagrało w Londynie, Amsterdamie czy Lyonie, to chce się tam wrócić. Tak na marginesie uważam, że polski jazz jest warty pokazywania za granicą, ze względu na swoje walory. Dopiero tez zaczynam sobie uświadamiać, jak dobrą robotę robili Komeda czy Stańko, tak bardzo różną od tego, co działo się wówczas na świecie.
Ale twoje muzyczne portfolio to nie tylko jazz. Współpracowałeś na przykład ze znaną songwriterką Oly.
Na studiach grałem koncerty z Fismollem i przed jednym z nich Ola grała suport. Wtedy się poznaliśmy i zaczęliśmy współpracować, wyprodukowałem jej płytę. Dla mnie ten świat songwriterski jest również intrygujący, bo zrobienie dobrej piosenki, która porusza ludzi, a jednocześnie nie jest trywialna, to jest coś. Miałem edukację jazzową, ale moi rodzicie słuchali bardzo dużo ambitnej muzyki popowo-rockowej. Zabierali mnie na duże koncerty, byłem jako dziecko między innymi na Deep Purple we Wrocławiu, razem z 60 tysiącami innych słuchaczy. Poza tym warto zauważyć, że wiele popowych płyt zostało zrobionych przez jazzmanów.
A jazz ma dużo wspólnego z hip-hopem?
Kiedy myślę o moich ulubionych kawałkach hip-hopowych, na przykład grupy A Tribe Called Quest - to korzystano w nich z sampli jazzowych. Ale hip-hop jest różny. Gdy spojrzymy na polską scenę newschoolową - to z kolei tam królują raczej trapowe brzmienia. Z drugiej strony przypominają mi się polskie nagrania, które produkowali chociażby - DJ600V, Webber czy Emade. Te osoby również bardzo mocno czerpały z kultury jazzowej.
Studio czy scena - gdzie czujesz się lepiej?
To dla mnie nierozerwalne przestrzenie. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł tylko koncertować, bo granie tych samych rzeczy, mimo jakiejś swobody, jest nie dla mnie. Sam proces studyjny też jest wypalający, kiedy za długo nie prezentuje się ludziom tego, co się robi. „Taxi” tworzyliśmy trzy lata, z jednej strony chcieliśmy już pokazać ten materiał, a z drugiej - wiedzieliśmy, że on musi być dopracowany i cieszę się, że mieliśmy na to czas. Teraz mamy tak zwane żniwa i koncertujemy. Coraz częściej myślę, że fajnie byłoby już wejść do studia. Balans.
Działania performatywne to chyba już głównie rozumiana szeroko scena. Jak one wyglądają w twoim wydaniu?
Zaczęło się w Hadze na Royal Academy of Arts. To bardzo otwarte studia, gdzie sam decyduję o toku nauczania. Wybrałem przedmioty związane z kodowaniem kreatywnym i performancem. Tutaj doświadczyłem pierwszych rzeczy na deskach teatru, robiliśmy etiudy w duetach i mówiąc ogólnie - eksperymentowaliśmy. Jak wyglądają moje działania performatywne? Różnie. W Poznaniu robiliśmy spektakl „Kongres:2071”, który nawiązywał do twórczości Lema. Razem z Kacprem Krupą byłem odpowiedzialny za muzykę i zapis nutowy, a część performatywu była zaklęta w tym, w jaki sposób zrobimy otwartą partyturę graficzną. W Hadze razem z przyjacielem Leonem Lapa Pereira zrobiliśmy performance pod nazwą „Adtigo”, gdzie staraliśmy się pokazać, jak ważna jest bliskość, gdzie są granice pomiędzy bliskością braterską a cielesną, jak budować je na scenie. W Polsce zaangażowałem się w kolektyw teatralny, w którym działa Zdenka Pszczołowska. Zrobiliśmy m.in. „Lizystratę” w Teatrze Miejskim czy „Upiory” w Teatrze Wybrzeże, ale też na przykład czytanie performatywne, gdzie byłem aktorem. Jest też duet Practical Flowers, w którym eksplorujemy razem z Myrą-Idą Van Der Veen, co jest piosenką, a co performatywem. Myra tworzy autorskie instrumenty, które są potem wykorzystywane na scenie. Teraz pracuję nad performancem pod nazwą „I never wanna dance again”, który będzie wystawiony przed Nationale Theater w Hadze. W nim zastanawiamy się nad tym, gdzie jest sfera prywatna, a gdzie publiczna w słuchaniu muzyki. Tutaj przygotowuję warstwę muzyczną, ale będę też tańczył i śpiewał. Te wszystkie działania bardzo mnie interesują, dlatego że nie robię ich profesjonalnie, a każde z nich jest jak kop w dupsko - myślisz sobie, że nie pasujesz do tego środowiska, bo oni wszyscy są w tym dobrzy, ale później zaczynasz dostrzegać te jakości, które sprawiają, że ty to ty i to dlatego ktoś chce z tobą współpracować.
Sam też robisz swoje instrumenty?
Hobbistycznie, dla siebie - tak. Zrobiłem kilka na potrzeby „Taxi”, żeby ułatwić sobie granie tego materiału na scenie. Kupowanie urządzeń elektronicznych jest drogie, więc wychodzę z założenia, że lepiej zrobić coś z części, które się ma. Moje studio jest zawalone gratami, ale zdarza się, że po latach je wykorzystuje.
I jeździsz z tymi instrumentami pomiędzy Polską a Holandią? Lubisz w ogóle takie życie na walizkach?
Nie jest łatwo. Od października nie byłem w jednym miejscu przez tydzień. Marzyłem o takim stylu życia w liceum, kiedy patrzyłem przez różowe okulary. Wyobrażałem sobie, że zasypiam w pociągu i po ośmiu godzinach budzę się w innym miejscu. Chciałem, żeby to nie była tylko Polska, ale też inne części Europy. I teraz tak jest. Ale nie jest tak różowo, kiedy okazuje się, że nie mam pociągu czy samolotu, a następnego dnia muszę być w Holandii na próbie. No ale, takie życie się wybiera. Często jeżdżę samochodem, bo pociągi są drogie, a samolotem nie przewiozę instrumentów. Zabieram więc ludzi na BlaBlaCar. Poznaje bardzo różne historie. Często są to rzemieślnicy, którzy wyjeżdżają z Polski za chlebem.
Wykorzystałeś potem to doświadczenie przy pracy nad płytą „Taxi”?
To miało na mnie wpływ przy tym projekcie. Wiem, co to znaczy spotkać się w aucie z osobą, której się nie zna. Możecie albo ze sobą rozmawiać, albo pomilczeć.
Kiedy na twojej drodze pojawił się Łona?
Zuza Głowacka, odpowiedzialna za poznański festiwal Off Opera, zrobiła projekt społeczny o taksówkarzach. W jego ramach Łona i Budyń (Jacek Szymkiewicz – dop. red.) zajęli się muzyką, warsztatami oraz kolekcjonowaniem wspomnień taksówkarzy. Odwiedzili m.in. Super Taxi - najstarszą firmę taksówkarską w Poznaniu. Pewnego dnia Zuza zapytała mnie, czy nie chciałbym za 48 godzin zagrać koncertu z Łoną. Ja zaprosiłem Kacpra, spotkaliśmy się na próbie z Adamem i przygotowaliśmy piosenki nawiązujące do projektu. Najpierw było dosyć oficjalnie – w końcu to Łona, ziomek, którego słuchałem w liceum, a właśnie przygotowujemy materiał, który ma powstać w 48 godzin, czyli mówiąc delikatnie czasu jest niewiele. Zagraliśmy koncert, a potem zaczęliśmy nagrywać te utwory. Współpraca między nami przebiegała bardzo naturalnie. Adam na płycie odpowiedzialny jest za teksty i muzykę, a my z Kacprem za muzykę. To była bardzo symbiotyczna praca, nie ma tak, że konkretne bity są jednego z nas, to zawsze była synergia.
No to jak pracuje się z kimś, kogo podziwiało się w liceum?
Adam to szalenie inteligentny i otwarty człowiek, który ma bardzo dobre oko do obserwacji rzeczywistości. Fascynuje mnie to, jak te obserwacje przekuwa w czyn literacki, uważam, że to niełatwe, żeby tekst nie był trywialny, ale też nie za trudny w odbiorze. Bardzo dobrze się z nim współpracuje. On zna swój kunszt i to na wielu polach, bo działa również reżysersko, u nas jest odpowiedzialny za teledysk do utworu „Żeby nie skłamać” oraz za dokument o płycie „Taxi”. Dobrze jest też z nim pogadać po godzinach, np. o polityce. Jest prawnikiem, więc ma ogromną wiedzę. Z czasem zaczęliśmy się kumplować i dzwonić do siebie, już nie tylko w sprawach muzycznych.
Nagraliście album, na którym z ciasnej przestrzeni taksówki bardzo szeroko spoglądacie na współczesnego człowieka, pokolenia dorastające w Polsce. O czym ten album jest dla ciebie?
To trudne pytanie. Utożsamiam się z tymi tekstami, w każdym odnajduję elementy, które ze mną rezonują, ze stanem, w jakim znajduję się na obecnym etapie życia. Gdybym miał wymienić moje ulubione utwory na ten moment to byłoby to „Jedziesz”, o pewnej rutynie, która dopada każdego z nas i „Pan Darek” - bo ciekawe, że każdy z nas ocenia kogoś z góry, po pierwszym wrażeniu.
Jak robiliście tę płytę, to czuliście, że ona będzie takim sukcesem?
Pytanie, czy odnieśliśmy sukces? Zależy co jest jego miarą. Recenzje i liczby to dwie różne rzeczy. Liczbowo nie możemy się równać z młodymi raperami. Dla mnie sukcesem jest praca z Adamem, który był moim autorytetem od młodych lat. Fajne pracować z kimś, kto tworzył teksty, z którymi się dorastało. Na początku nie myśleliśmy o wydawnictwie, pisaliśmy do szuflady i myślę, że dlatego wyszło nam coś szczerego i prawdziwego. Nie mieliśmy też presji wytwórni, że to ma być jakieś – nowoczesne, oldschoolowe czy w jakiś stylu. Chcieliśmy po prostu, żeby to było nasze i się udało.
Jak czujesz się z nominacją do Fryderyków – najbardziej prestiżowej nagrody muzycznej w Polsce?
Z jednej strony Fryderyk zawsze był marzeniem, a z drugiej to jest po prostu branżowa nagroda. Cieszę się, bo zapracowaliśmy na to. Zobaczymy, jakie będzie rozstrzygnięcie. Mamy silną konkurencję, to mocna ekipa, więc przegrać, to tak jak wygrać.
Jazz z przyjaciółmi, płyta z topowym raperem, performance… Co będzie u ciebie dalej?
Zaczynamy pracę nad nową płytą Siema Ziemia. Na tym etapie to są przysłowiowe pot, krew i łzy (śmiech). To sytuacja muzyczna, ale zaczynamy starać się też myśleć o tym projekcie w kontekście sztuk wizualnych, jak zaprezentować się na żywo, więc jest tu trochę kodowania kreatywnego. Poza tym działania performatywne, w których dalej chciałbym eksplorować granice i je przekraczać. Zobaczymy, gdzie poniesie nas „Taxi”. Nie jesteśmy pewni, czy to jedyna rzecz, którą zrobiliśmy wspólnie.
Może jakiś występ w Pleszewie?
Chętnie byśmy zagrali, jeśli nadarzy się okazja. Raz zostaliśmy zaproszeni do domu kultury z grupą Grit Ensemble, żeby zagrać utwory inspirowane twórczością Krzysztofa Komedy. Jak już wspomniałem, z zespołem Eugeniusz Kowalski graliśmy w Hadesie. Fajnie byłoby zrobić coś w Pleszewie.
Gala, na której zostaną wręczone Fryderyki będzie transmitowana 22 marca o godzinie 20.00 w telewizji TVN.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.