Jaki był mój ojciec?

Opublikowano:
Autor:

Jaki był mój ojciec? - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Historia

Wspomnienie Zenona Dominiczaka.

„Byłem małym chłopcem, gdy 3 września 1939 roku, podczas ucieczki na wschód, w Choczu opuścił naszą kawalkadę, aby wraz z załogą posterunku Policji Państwowej w Pleszewie odjechać na rowerach do Warszawy, aby bronić stolicę przed napaścią hitlerowską. Rozstając się z rodziną wsunął jeszcze rękę pod opończę podwody, aby może ostatni raz uścisnąć żonę i dzieci. Były to faktycznie ostatnie przygarnięcia bliskich. Potem było już tylko niekończące się oczekiwanie na Jego powrót” - wspomina Zenon Dominiczak, którego ojciec Jan, pleszewski policjant, zginął w Miednoje.

Stoję przed lustrem i się golę. Często wtedy myślę o ojcu i zastanawiam się jaki on był? Jak mocno jestem do niego podobny? Może był wysoki, wysportowany, stale uśmiechnięty i pogodny, a może średniego wzrostu, zabiegany i zapracowany? Nie mam rysów po mamie. Nie wiem, jaki był ojciec! Również nie pamiętam jego twarzy. Trzy pamiątkowe zdjęcia to zbyt mało do porównywania. Poza tym, ja mam 78 lat, a on odszedł od nas na wojnę we wrześniu 1939 roku, mając 37 lat. Nie było mu dane cieszyć się długo szczęściem rodziny: żony Anny, córki Wiesławy oraz moim. Czasami mój syn Piotr zarzuca mi, że w jego dzieciństwie często popełniałem błędy wychowawcze. Ale skąd ja miałem czerpać doświadczenia ojcowskie!? Ojciec opuścił nas, gdy miałem trzy i pół roczku, a wychowaniem dzieci zajmowała się samotnie i z poświęceniem nasza kochana mamusia. Tak ją nazywaliśmy do końca jej żywota, do śmierci w wieku 93 lat. Nigdy nie związała się z innym mężczyzną i do śmierci pozostała wierna swojemu Jasiowi. Żartobliwie mawiała, że jej drugim mężem jest maszyna do szycia (deptany HAID&NEU). Na niej to, po odejściu męża, w okupację nauczyła się szyć, a potem obsługiwała znajome, łatając ubogi budżet domowy. Maszyna ta, po zabiegach renowacyjnych, stoi dzisiaj pod zdjęciem ślubnym rodziców i jest niemym świadkiem dawnych radości i trudów konsolidowania rodziny. Czasem z rozrzewnieniem siadam przy niej i wykorzystując nauki mamusi przeszywam jakiś trudny szew grubych materiałów. Maszyna działa wciąż niezawodnie, podobnie jak w czasie okupacji, gdy grube koce były surowcem do szycia okryć. Poranna toaleta jest dobrym czasem do snucia wspomnień i rozmyślania o tym, który tak szybko odszedł z naszego rodzinnego życia. Ale jaki on był? Może był wielkim figlarzem, kochał ludzi i zwierzęta. Przecież po służbie na posterunku, zawsze wracał do domu w towarzystwie sfory psów z całej ulicy, miał też służbowego wilczura. Wszak w wieku kawalerskim dla żartu wraz z grupą mu podobnych, na Wielkanoc wsadzili sąsiadowi do komina domu dyszel razem z osią przednich kół wozu. Nie było mi danym go poznać. Nie karcił mnie za dziecinne figle, nie rąbał ze mną drew na opał, nie robiliśmy razem „kośturków” do ślizgania się po lodzie, nie pomagał w nauce, nie całował na dobranoc, nie odwoził do szkoły rowerem w okresie rekonwalescencji po chorobie duru brzusznego. Takie zdarzenia na „nie” można by wymieniać bez końca. Byłem małym chłopcem, gdy 3 września 1939 roku, podczas ucieczki na wschód, w Choczu opuścił naszą kawalkadę, aby wraz z załogą posterunku Policji Państwowej w Pleszewie odjechać na rowerach do Warszawy, aby bronić stolicę przed napaścią hitlerowską. Rozstając się z rodziną wsunął jeszcze rękę pod opończę podwody, aby może ostatni raz uścisnąć żonę i dzieci. Były to faktycznie ostatnie przygarnięcia bliskich. Potem było już tylko niekończące się oczekiwanie na jego powrót. Pożegnanie to często wspominała moja starsza o dwa lata siostra. U mnie to wspomnienie zatarło się w pamięci, przyćmione wrażeniami z ucieczki na Wschód, ucieczki pod niebem straszącym sylwetkami niemieckich samolotów bombardujących drogi zatłoczone uciekinierami. Dojechaliśmy do wioski Biała koło Uniejowa. Wówczas to, gdy uciekaliśmy do zabudowań, jedna z bomb upadła obok siostry i potem ona przez kilka lat cierpiała na nerwicę. Pierwsze wrażenia, które zapamiętałem, to nocleg na słomie na strychu u gospodarza, ciągłe rozbłyski nieba od wybuchów i zakładanie nam przez mamę butów do ucieczki, a potem zdejmowanie, żeby nogi mogły odpocząć. Wkrótce pojawili się niemieccy żołnierze i oświadczyli, że powinniśmy wracać do domu, bo front przesunął się na wschód i oni maszerują na Warszawę. Mama urodziła się i wychowała w Niemczech, więc nie miała problemów z porozumiewaniem się po niemiecku. Ojca znam tylko z opowiadań i z legitymacyjnego zdjęcia, które ciągle stało na półce obok budzika i przypominało, że mamy tatę, i że on do nas wróci. Kochał rodzinę, był skromny, zatroskany o pomyślność domu. Z półki patrzył na dzieci i żonę „słomianą wdowę” z dwójką pociech, borykającą się samotnie z trudnościami życia pod hitlerowską okupacją. Były momenty, gdy zdjęcie umundurowanego policjanta trzeba było chować do szafy, gdyż kłuło w oczy okupanta niemieckiego, a później radzieckiego. Po roku 1947, gdy 19 września Sąd Grodzki w Pleszewie postanowił uznać ojca za zmarłego od dnia 9 maja 1946 roku mamusia stała się już urzędowo legalną wdową, chociaż w sercu ciągle nosiła nadzieję na powrót męża. Dziś wiemy, że ta obłudna decyzja sądu nie miała nic wspólnego z prawdą. Dawała jednak dzieciom status półsierot i prawo do renty sierocej. W tych latach zakłamania również i my przekwalifikowaliśmy ojca z „policjanta” na „urzędnika państwowego”. Ten zabieg ułatwiał nam, dzieciom, podjęcie nauki w szkołach, na studiach. Oczywiście, w tak małej mieścinie jak Pleszew, wszyscy znali prawdę, ale w urzędach przynosiło to efekt i uspokajało sumienia decydentów. Po roku 1990, gdy w kwietniu władze radzieckie za zgodą prezydenta Rosji udostępniły listy pomordowanych w obozach jenieckich w: Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku mamusia stała się rzeczywistą wdową, bez nadziei na powrót męża. W moich wspomnieniach wybiegłem bardzo do przodu. Wracam do chronologii. Siedemdziesiąt sześć lat temu, w 1939 roku, łamaliśmy się opłatkiem. Było nas tylko troje. Myślami łączyliśmy się z bliskimi naszemu sercu, w szczególności z ojcem. Życzyliśmy sobie rychłego z nim spotkania. Wprawdzie pocztówka od niego z obozu w Ostaszkowie była dopiero w drodze, to jednak wierzyliśmy w jego powrót. Pocztówkę otrzymaliśmy 31 grudnia. Radość była przeogromna, chociaż treść była lakoniczna, jakby przeszła przez cenzurę: „8.12.1939 Kochana Żono Donoszę Ci, że jestem zdrów i przy życiu. Przebywam w Rosji w Ostaszkowie. Na odwrocie pod adresse jest mój adres, proszę o szybki odpis. Modlę się za Was. Kochający Cię mąż Dominiczak Jan”. Karta ta obudziła w nas nadzieję na rychły powrót ojca. Nadzieja ta była jednak płonna. Już nigdy więcej nie otrzymaliśmy od niego znaku życia. Poszukiwania przez Czerwony Krzyż też nie dały rezultatu. W Ostaszkowie Rosjanie zgromadzili polskich policjantów i Służbę Ochrony Pogranicza w liczbie ponad 6.300 mężczyzn. W późniejszym czasie trochę więcej informacji o uwięzieniu policjantów przekazali nam pomocnicy policjantów. Wrócili oni do Pleszewa po zakwalifikowaniu ich przez Rosjan jako osoby cywilne. Wtedy w 1939 roku, po wieczerzy wigilijnej, śpiewaliśmy kolędy. Brakowało nam męskiego głosu. Byliśmy pewni, że oni tam w obozie też śpiewają i łamią się opłatkiem przygotowanym z chleba zaoszczędzonego z racji żywnościowych. Ojciec opowiadał, że więźniowie w areszcie często wykonywali z chleba przedmioty, które umilały im odosobnienie i skracały czas powrotu do bliskich. Atmosferę pobytu w 1939 roku w obozie jenieckim w Smoleńsku i przeżywanie tam Świąt Bożego Narodzenia przez polskich oficerów bardzo wzruszająco przedstawił w filmie „Katyń” reżyser Andrzej Wajda. Film był aktem czci i upamiętnienia życia ponad 20 tysięcy oficerów i policjantów z obozów jenieckich, zamordowanych w kwietniu 1940 roku przez Rosjan. Także jego ojciec był wśród tych rozstrzelanych. Po agresji Niemców na Rosję 22 czerwca 1941 roku, zostały ujawnione światu zbiorowe groby w Katyniu, groby ofiar mordu jeńców z obozu w Smoleńsku. Te informacje w ograniczonym zakresie dotarły również do nas. Nie wyjaśniały one losu jeńców z Ostaszkowa. W dalszym ciągu wierzyliśmy, że oni żyją i kiedyś wrócą. Trzeba było dalej znosić trudy okupacji i czekać na zakończenie wojny. Mamusia przekwalifikowała się z „policjantki” na robotnicę rolną i szwaczkę. Dzięki determinacji mamy i jej zapobiegliwości szczęśliwie doczekaliśmy końca okupacji. Bywały chwile bardzo trudne, kuszenie listą „volksdeutscha”, możliwością wysłania siostry Wiesławy do Hamburga na wychowanie w niemieckich rodzinach, czy wykwaterowanie do mieszkania zastępczego u sąsiadów. Mamusia była towarzyska i pogodna, bardzo lubiła śpiewać. Koleżanki i sąsiadki wspomagały „słomianą wdowę” przy pracach przydomowych, a wieczorami podnosiły ją na duchu śpiewając: „Rozkwitały pąki białych róż, wróć Jasieńku z tej wojenki, wróć”. Wszak ojciec był Jasiu, więc piosenka ta, bliska naszej sytuacji rodzinnej, stała się nam bardzo osobista. Później, gdy polscy żołnierze wracali do kraju po zdobyciu Berlina, koleżanki śpiewały jeszcze: „Oj Aniu, Aniu wyjdź przed sień wojsko wróci lada dzień”. Te śpiewy nadal podgrzewały naszą nadzieję na powrót Jasia. W lutym 1945 roku front przetaczał się przez Pleszew. Oddziały wojska polskiego i delegatura kościelna biwakowały na targowisku. My, dzieci, z nadzieją na chociażby strzęp informacji o jeńcach z Ostaszkowa, wieczorami odwiedzaliśmy biwak i „nadstawialiśmy ucha”. Dostaliśmy tam w prezencie obrazki Matki Boskiej i Jezusa. Zawisły one nad drzwiami w kuchni. A wojsko odeszło zdobywać Berlin. Po kapitulacji Niemców nasi żołnierze wracali jako zwycięzcy. Na rynku dumnie maszerowali w szyku defiladowym, wśród radości tłumów. Nie wszyscy wiwatowali. W tłumie stał 9-letni chłopiec z siostrą Wiesią i w napięciu, z drżeniem serca wpatrywał się w maszerujących żołnierzy. Miał nadzieję, że może rozpozna wśród nich swojego ojca. Byłby to cud. Przecież nie znał go, nie wiedział, jak on wygląda. Wierzył jednak, że serce mu podpowie. Cud się jednak nie zdarzył i chłopiec szlochając, pobiegł ulicą Sienkiewicza na drugi koniec miasta do swojej mamy. Wojsko zajęło opuszczone przez Niemców koszary. Jednego wieczoru odbył się tam apel poległych. Kompanie ustawiły się na placu apelowym, rozległa się komenda otwierająca apel i młody energiczny głos zaczął wywoływać nazwiska poległych żołnierzy. Każdorazowo przy dźwięku werbli wojsko odpowiadało: „poległ na polu chwały” i następowała salwa z karabinów. Było to wzruszające przeżycie. Chłopiec w skupieniu wysłuchiwał nazwiska poległych. Nie wymieniono nazwiska Jan Dominiczak. Z uczuciem ulgi stwierdził, że chyba jego ojciec nie zginął, przynajmniej nie w tej jednostce. Ojciec nie wrócił ze Wschodu, więc myślałem, że może należy go oczekiwać, gdy przybędą z Zachodu oddziały polskiego wojska z generałem Andersem na białym koniu. Taka spodziewana defilada z gen. Andersem ograniczyła się w Pleszewie do przedstawienia, w którym chłopcy z pierwszych klas podstawówki przejechali przed widownią na białych drewnianych koniach. Reżyserem przedstawienia był mój wychowawca p. Jacorzyński. Ja, niestety, nie jechałem z kolegami, bo wtedy leżałem w szpitalu chory na dur brzuszny. Wtedy ta choroba dziesiątkowała zarażonych, jedynym ratunkiem była niedostępna penicylina. Mamusia dokonywała cudów, żeby uratować swojego małego mężczyznę przed śmiercią. Na męża czekał w szafie garnitur gabardynowy - prawie rodzinna relikwia. Wtedy został sprzedany na kupno penicyliny. Rosołki z gołąbków i inne delikatne, a pożywne dania podawane przez okno szpitalne pozwoliły mi opuścić szpital o własnych siłach. Dziękuję Ci mamo! Po chorobie pozostały jednak usztywnienia stawów kolanowych. Przez pewien czas wożono mnie do szkoły rowerem, a przerwy szkolne spędzałem siedząc w ławce. Mamusia całe dnie pracowała przy maszynie do szycia, ojca ciągle brakowało, nadzieja na jego powrót topniała. A jednak prawie powrócił! Było to we śnie. Dorośli nieraz rozmawiali o pogmatwanych ludzkich losach. Że może Jasiu żyje gdzieś na zesłaniu na Syberii lub na odludziu w dalekim Kazachstanie, że może założył tam nową rodzinę i już nie wróci do kraju. Wtedy to wrócił we śnie. Zapamiętałem, że wysoki mężczyzna wszedł do kuchni, a za nim jakaś egzotyczna Azjatka. On stanął oparty o futrynę drzwi, a ona przysiadła na skrzynce na drwa przy drzwiach. Tak trwali bez słowa i bez ruchu. Przecież nie znałem ojca, ale wiedziałem, że to jest on. Nikt inny nie wszedłby do naszej kuchni jak do swojego domu, bez pukania i tak pewnie. Sen się urwał, ale długo był dla mnie w tym półsieroctwie radosnym wspomnieniem. Wojna się skończyła i zaczęła się indoktrynacja nowego porządku. Nikt nie wyjaśniał, co się stało z więźniami z obozów jenieckich w Rosji lecz wręcz zaprzeczano istnieniu takich obozów. Świadczy o tym już wspomniane urzędowe Postanowienie z 19 września 1947 r. o uznaniu Ojca za zmarłego w dniu 9 maja 1946 roku. Życie stało się łatwiejsze, ale rozpoczęła się budowa nowego ustroju, gloryfikacja wschodniego okupanta, usuwanie w cień tych, którzy mieli odmienne widzenie ustroju, zamazywanie historii, prześladowanie tych, którzy w czasie wojny w podziemiu walczyli o inną Polskę. Konfiskowano radioodbiorniki.Mamusia nie oddała przedwojennego radia, na którym wraz z sąsiadami przez całą wojnę wysłuchiwali komunikatów wojennych i Głosu Ameryki. Teraz „uczynny” sąsiad zameldował o tym i mamę aresztowano na trzy dni. Przyjechała ciocia Helena i zaopiekowała się samotnymi dziećmi (9 i 11 lat). Mamusię zwolniono po interwencji „człowieka z lasu”, który potwierdził, że w okupację zaopatrywała „leśnych” w odzież. Pamiętam, jak kiedyś w okupację wyjechałem z mamą do chłopa w Opatówku w jakiejś dziwnej sprawie, innym razem, jak z siostrą staliśmy „na czujce”, a mama odbierała jakieś paczki od niemieckich pielęgniarek, jak w tajemnicy szyte były bluzki ze spadochronowego jedwabiu, jak odzyskiwano materiał z żołnierskich pałatek zdzierając z nich na gorąco gumę. Były to jednak sprawy nie dla dzieci. Przy zwalnianiu mamy z aresztu poproszono ją, aby wskazała, kto jeszcze ma radio. Odpowiedziała „jestem Polką, a nie świnią.” W roku 1953 zmarł Stalin. Ten dyktator, którego kreowano na dobrego ojczulka Rosji i opiekuna podbitych Krajów Demokracji Ludowej, ten, który jak się później okazało kazał mordować tysiące Polaków z obozów jenieckich, a także politycznych przeciwników w swoim kraju. W szkole przerwano lekcje, miało być smutno, ale w duszach Polaków rosła nadzieja na złagodzenie represji, na lepszy czas na „Powrót taty”, który to odgrywaliśmy na półkoloniach w Korzkwach. Nieobecny ojciec dalej wpływał na moje losy. Przed maturą zadeklarowałem chęć studiowania w ZSRR. Trochę liczyłem na możliwość wyjaśnienia jego losów na Wschodzie. Mój pomysł zaszokował mamusię, a także dyrektora szkoły. Mama tłumaczyła „tam zabili ojca, a teraz ty chcesz tam zginąć?”. Dyrektor liceum był przerażony, że komitet partyjny się dowie, kogo on edukował i może stracić posadę. Odbył ze mną stosowną rozmowę. Może dobrze, że nie zdałem egzaminu kwalifikacyjnego w Poznaniu. Zostałem w kraju, a studia na Politechnice Poznańskiej zapewniły dobry start w przyszłość i pracę w zawodzie inżyniera mechanika. Przez długie lata, aż do emerytury, pracowałem w Ostrowie. W fabryce zaprzyjaźniłem się z Włodkiem S. Dużo o sobie wiedzieliśmy. Ale dopiero na jego pogrzebie dowiedziałem się, że on, kapitan Wojska Polskiego, był synem przedwojennego oficera, zamordowanego w Katyniu, że był z matką na zsyłce w Kazachstanie i ona tam zmarła, a on wychował się w domu dziecka. To pokazuje, jaką skazą w ankiecie personalnej była informacja o ojcu, który zginął w Rosji i jak ostrożnie taka prawda była ujawniana. Wyżej wspomniana „odwilż polityczna” pozwalała na stopniowe poznawanie prawdy o zbrodni ludobójstwa w 1940 roku w: Katyniu, Twerze i Charkowie. Artykuły i relacje: Jędrzeja Tucholskiego z maja 1989 roku, Weinerta w „Polityce” z lipca 1989, Donata Czerewacza w „Trybunie Ludu” z 19 listopada 1989, poszerzały naszą wiedzę o obozach, jednak nie dawały informacji o pomordowaniu tam zgromadzonych jeńców. Wtedy to „Ziemia Kaliska” nr 45 z 10.11.1989 r. opublikowała moją notatkę pt. „Tragedia pleszewskich policjantów”, zakończoną pytaniem: Kiedy wreszcie w dniu zmarłych zapłoną znicze na mogiłach pleszewskich policjantów? Tę samą notatkę przesłałem też do redakcji „Trybuny Ludu”, ale jej nie opublikowano. Chyba było jeszcze za wcześnie na taki temat. Po tej notatce mój kolega Zdzisław K. zdradził mi, że jego ojciec także był więziony w Ostaszkowie, bo go Rosjanie uwięzili, gdyż przy aresztowaniu był w mundurze kolejarskim. Nie zetknął się tam z policjantami, ponieważ przed ich przyjazdem został przekazany Niemcom, jako mieszkaniec terenów niemieckich. Nagrałem z nim rozmowę, którą później opublikowałem w „Rodowodzie” gdyńskim. Rozmowa z nim była dla mnie wzruszająca, bo pokazała mi warunki, w jakich mógł być więziony ojciec. W tym czasie prawda o Ostaszkowie była już upubliczniana, ale mój rozmówca był bardzo ostrożny w wypowiedziach, chociaż minęło już 50 lat od zdarzenia. Prawdziwy przełom w ujawnianiu losów jeńców z ww. obozów nastąpił w roku 1990. W numerze 239 „Rzeczpospolitej” z 13 października 1990 roku wydrukowano „Dokumentację katyńską”. Na 18 arkuszu było polecenie Soprunienki do komendanta obozu w Ostaszkowie z dnia pomiędzy 5 a 7 kwietnia 1940 roku, przekazania 135 jeńców do dyspozycji NKWD w Kalininie. Na pozycji 43 figurowało nazwisko mojego ojca. Był to wyrok śmierci. W Kalininie (obecna nazwa Twer) jeńców rozstrzeliwano w piwnicach NKWD i wywożono do Miednoje, aby wrzucić do „dołów śmierci”. Wtedy zrozumieliśmy, że on już nigdy nie wróci. Pozostała nadzieja, że kiedyś w lesie, w miejscu, gdzie go wrzucono do „dołu śmierci”, będziemy mogli zapalić nagrobny znicz. 2 września 2000 roku staraniem Rady Ochrony Pamięci i Męczeństwa, po wmurowaniu 11 czerwca 1995 roku aktu erekcyjnego i poświęceniu przez Ojca Świętego Jana Pawła II kamienia węgielnego, został uroczyście otwarty i poświęcony Polski Cmentarz Wojenny w Miednoje. Dzięki staraniom Federacji Rodzin Katyńskich i Stowarzyszenia „Rodzina Policyjna 1939 roku”, byłem tam wtedy w tłumie członków rodzin pomordowanych, uczestniczyłem we mszy św. w intencji ponad sześciu tysięcy trzystu zabitych jeńców z obozu w Ostaszkowie, ze ściśniętym sercem chodziłem po lesie, gdzie w „dołach śmierci” spoczywają prochy naszych ojców, zapaliłem znicz przy tabliczce epitafijnej Ojca przy alei pomordowanych, złożyłem hołd przy tabliczkach pozostałych pleszewskich policjantów. Przywiozłem stamtąd woreczek z ziemią cmentarną, z ziemią, w którą spłynęła krew naszych najbliższych. Byliśmy także w piwnicy siedziby NKWD w Twerze, tam, gdzie strzałem w tył głowy pozbawiano życia jeńców, a potem wyrzucano okienkiem na dziedziniec, ładowano na platformę jak nawóz i wywożono do lasu w Miednoje. Cela egzekucji nie różniła się niczym od pozostałych pomieszczeń piwnicznych, nikt tam nie wspominał czasu egzekucji, tylko woźny budynku znał tragiczną przeszłość. My jednak z nabożeństwem i w skupieniu rozważaliśmy tragedię tych, którzy zamiast wrócić do rodzin, zostali doprowadzeni na spotkanie ze śmiercią. Aktualnie w budynku mieściła się Akademia Medyczna. Przy wejściu do gmachu wisiała tablica pamiątkowa o Polakach represjonowanych w różnych okresach dziejów. Przy tablicy stała warta honorowa. Drugi raz byłem na cmentarzu w Miednoje we wrześniu 2010 roku, w 10-tą rocznicę jego otwarcia. Wtedy, przy tabliczce epitafijnej policjanta Urbańskiego, spotkałem jego córkę Urszulę, z którą we wrześniu 1939 roku razem uciekaliśmy przed Niemcami na Wschód. Miała wtedy roczek, ja miałem trzy i pół roczku, a nasi ojcowie odjeżdżali do Warszawy. Teraz, razem modliliśmy się przy tabliczkach upamiętniających ofiarę ich życia. Po 71 latach spotkaliśmy się, aby zaświadczyć, że potomkowie pomordowanych pamiętają ojców, którzy w obronie honoru polskich jeńców oddali życie. Potem zostaliśmy przewiezieni do Ostaszkowa, do klasztoru na Wyspie Iłowej, do miejsca, gdzie w niewoli spędzali ostatnie miesiące swojego życia nasi najbliżsi. Uczestniczyliśmy we mszy św., podczas której przekazano mnichom-opiekunom cerkwi kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Przechodziliśmy przez bramę, którą w kwietniu 1940 roku wyprowadzano z terenu zabudowań cerkiewnych więzionych jeńców, przekazując ich do Kalinina na egzekucję. Potem, chodząc po placu przed cerkwią, wewnątrz, w zabudowaniach klasztornych, które w 1939 roku były więzieniem polskich policjantów, rozważałem jak wielką męką dla więzionych był pobyt tam bez kontaktu z rodziną, bez świadomości o swoim dalszym losie. Ojciec z pewnością z innymi więzionymi śpiewał tam na melodię: „Szara piechota” pieśń „Na wyspie Iłowej wśród lasów i wód, spędzamy dni szare niewoli...”, zredagowaną tam przez anonimowego autora. Także i my zaśpiewaliśmy tę pieśń 27 kwietnia 2014 roku na mszy świętej odprawionej w Gołuchowie ku czci pleszewskich policjantów pomordowanych w Miednoje. (...) Woreczek z ziemią z cmentarza w Miednoje, z ziemią uszlachetnioną prochami tylu pomordowanych, wsypałem do mogiły naszej kochanej mamusi w trakcie ceremonii jej pogrzebu w Gołuchowie, w listopadzie 2002 roku. Tak to, po 63 latach rozłąki z rodziną, ojciec symbolicznie wrócił do kraju i jego prochy znajdują się w rodzinnej mogile razem z prochami żony. Na pomniku jest prawdziwa data i miejsce jego śmierci, tj. 5 do 7 kwietnia 1940 roku Miednoje (Rosja). O zamordowaniu ojca w Rosji świadczy też umieszczenie nazwiska Jan Dominiczak na tablicach pamiątkowych osób zamordowanych przez Rosjan w drugiej wojnie światowej. Tablice takie znajdują się: w Pleszewie (kościół farny), w Poznaniu (pomnik przy Kościele Garnizonowym Policji przy ulicy Swoboda) oraz w Kaliszu (pomnik i alejka pomordowanych w Ogrójcu przy Kościele Jezuitów). Pomnik w Kaliszu został postawiony staraniem tamtejszej Rodziny Katyńskiej, której członkami jesteśmy z siostrą od 1990 roku. Dzisiaj znów szacuję w lustrze moją twarz i myślę, jakie geny przekazał mi ojciec, co myślał w chwili śmierci, czy jestem do niego podobny. (...) Z pewnością miał nadzieję na szczęśliwą przyszłość w gronie rodzinnym. Oprawcy z NKWD strzałem w tył głowy, bez dawania racji swojemu czynowi, pozbawili go co najmniej 38. lat życia. Jaki on był? Czy ja go kochałem? Pytania te nie mają odpowiedzi. Miał ustabilizowaną, dostatnio urządzoną rodzinę, jasną przyszłość, czekał go awans. Jako niemowlę na pewno uśmiechałem się do niego i gaworzyłem, gdy brał mnie na ręce, radowałem go, gdy ściskałem jego rękę stawiając pierwsze kroczki. W opowiadaniach mamusi jawił mi się jako kochający ojciec i czuły opiekun. Po 1939 roku pozostała tylko mgła wspomnień i niekończące się oczekiwanie na spotkanie. Taki stan po śmierci swojej żony w katastrofie lotniczej, pięknie ujął kompozytor Jarosław Kukulski w swojej piosence: „To, co dał nam świat, niespodzianie zabrał los, dobre chwile skradł, niosąc w zamian bagaż zwykłych trosk, to, co dał nam świat, to odeszło z biegiem lat, cóż wart jest dziś niewczesny żal, że los wziął to co dał”. Ostrów Wlkp, 11 lutego 2015 r.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE