24 stycznia minęła 70. rocznica wyzwolenia Pleszewa z rąk okupanta niemieckiego. Przeżycia i walkę z wrogiem mieszkańców naszego powiatu opisał w swoich wspomnieniach pięćdziesiąt lat temu Antoni Biliński, pseudonim „Apolinary”, członek Armii Krajowej. Zapiskami ojca podzielił się z czytelnikami jego syn Wiktor Biliński.
W 1939 roku mieszkałem w Warszawie. Pracowałem w Stołecznym Towarzystwie Handlu Samochodami jako ślusarz, a później monter silników spalinowych. 15 sierpnia 1939 roku warsztaty Towarzystwa zajęło wojsko, przemieniając je na warsztaty naprawcze sprzętu wojskowego. W początkowych dniach września pracownicy warsztatów, nieświadomie, pomogli w ucieczce rządu polskiego przez przygotowanie techniczne samochodów do tak dalekiej podróży. Ja sam nakładałem nowe gumy do Cadillaca, którym uciekł za granicę nasz wódz Rydz – Śmigły. Po poddaniu miasta, udając się do swego mieszkania na Jelonkach, natknąłem się na wojska niemieckie. Zostałem skierowany do lagrów, jednak udało mi się po drodze uciec. Byliśmy głodni, więc następnego dnia udałem się z kolegą po ziemniaki na przedpola Warszawy. Byłem ubrany w polski wojskowy drelich. W okopach natknąłem się na Niemców. Od śmierci uratowało nas to, że umiałem mówić po niemiecku – myśleli, że jestem Niemcem. Tymczasem w Warszawie było pełno wojska niemieckiego w pełnym uzbrojeniu. Jak się dowiedziałem, czyniono przygotowania do defilady, którą miał odebrać sam Adolf Hitler. Defilada odbyła się, jednak nikt z warszawiaków nie mógł jej oglądać – widać bali się nas. W Warszawie nie miałem już co robić. Nie miałem pracy. Koledzy zniknęli mi gdzieś z oczu. Postanowiłem pojechać w rodzinne strony. Pragnąłem, aby w tej ogólnonarodowej walce była część mojego wysiłku. W związku z tym udałem się do rodziny zamieszkałej w Maliniu koło Pleszewa. Jednak działalność zbrojna w miastach i wsiach była bardzo utrudniona. W związku z tym, głównie chodziło o to, aby się dobrze zakonspirować, zdobyć zaufanie wroga, po prostu uśpić go, a w chwilach, kiedy się tego wcale nie spodziewa, zadać mu bolesne ciosy. Jednak takiego przyjęcia, jakie mnie spotkało w Maliniu nie przeczuwałem. Otóż właścicielem majątku w Maliniu był Niemiec – Von Jouan, u którego pracowałem przed wyjazdem do Warszawy. Dowiedziałem się, że Jouan czeka tylko, aż powrócę, żeby oddać mnie w ręce Gestapo. Po tygodniu spotkałem żonę Jouana. Zaczęła mi się odgrażać - „nie chcieliście dać trasy do Prus Wschodnich, mówiliście, że nie dacie ani jednego guzika, a teraz nadszedł czas, że my się z wami policzymy, ty świński Polaku”. Jednak, chociaż był to dopiero początek wszystkich nieszczęść jakie spadły na naród polski, wierzyłem, że Polska i tak będzie. Tymczasem ukrywałem się u krewnych na Glinkach. Rodziców moich ostrzegł służący Jouanów, abym uciekał za granicę, ponieważ właściciele chcą mnie oddać w ręce Gestapo, uważając mnie za szpiega. Było to jednak wielkie ryzyko, ponieważ granica na Węgry i Rumunię była dobrze strzeżona i dużo Polaków zginęło przy jej przekraczaniu. Ukrywałem się więc nadal. Tymczasem Klaus Jouan chciał uruchomić w Maliniu gorzelnię. Pan Kolibabka, który miał kierować produkcją, dobrze się na tych sprawach nie znał. Ja, produkcję spirytusu oraz działanie fabryki poznałem podczas mej praktyki, którą odbyłem w czasach przedwojennych. Jouan więc zwrócił się do mego ojca, aby przywołał mnie. Bardzo chętnie zgodziłem się na uruchomienie gorzelni. Wiedziałem bowiem, że jest to najlepsza okazja do zamaskowania swych prawdziwych zamierzeń. Musiałem się więc zameldować u Jouana. Pięć razy podchodziłem pod jego dom, jednak nie odważyłem się wejść do środka – przez okno widziałem oparte o ścianę pokoju karabiny. Szóstego dnia wszedłem do pałacu. Jouan siedział pochylony nad książką, na moje powitanie nic nie odpowiedział. Upłynęło 15 długich minut. Właściciel malińskiego majątku odłożył książkę i odwrócił się do mnie. Twarz jego była fioletowa ze złości – „co ty gnoju tu chcesz”. Nie mogłem z siebie wydobyć słowa. Jąkając się wymówiłem: „przyszedłem zameldować się na rozkaz Pana Dziedzica”. Pan Dziedzic pohamował się w swojej złości, zaczął mnie pytać o walki toczone w Warszawie, o to, jak wygląda Warszawa, Belweder. Gdy zacząłem opowiadać stwierdził: „Gdyby stary dziadek Piłsudski żył, to do wojny z Polakami by nie doszło. Co się natomiast dotyczy ciebie, to jeszcze zobaczymy” – widać z tego jasno, że Jouan wcale nie rozumiał polityki Hitlera, który dążył do podboju całego świata, do uczynienia Niemców panami świata, w realizacji swych zamiarów nie liczył się z nikim. W kampanii gorzelniczej 1940–1941 byłem już kierownikiem produkcji. Kolibabka został zwolniony. Jouan obawiał się zemsty z jego strony, ponieważ w międzyczasie w zagajniku koło Malinia gestapowcy rozstrzelali ośmiu Polaków, między innymi syna Kolibabki – Czesława. Sam naocznie widziałem, jak przez malińskie podwórze gestapowcy prowadzili tych ludzi. Szli skuci w kajdany, za nimi jechał opancerzony samochód uzbrojony w karabin maszynowy. Wkrótce usłyszałem strzały. Przeszedł mnie strach i zarazem nienawiść do hitlerowców. Obserwowałem, co będzie dalej. Przed pałac zajechało auto z gestapowcami. Na ganku czekał na nich Jouan. Uścisnął im ręce, gratulując tak podłego czynu i zaprosił do siebie. Rodzina Jouanów miała ścisły kontakt z aparatem terroru stosowanym przez Niemców wobec Polaków. Syn właściciela majątku Krystian należał do Gestapo. W ramach tej organizacji brał udział w wywłaszczaniu Żydów z Kalisza i z Łodzi. Drugi syn Klaus, ubrany w żółty mundur z przepaską z hakenkroicem, wywłaszczał Polaków na ulicy Marcinkowskiego. Obserwowałem to, Polacy mieli tylko 5-10 minut czasu na ubranie się. Zabrać mogli ze sobą tylko małą paczkę. Zostali oni wywiezieni do lagrów. Część z nich później została puszczona na wolność pod warunkiem, żeby nie wracali do swoich domostw, druga część natomiast została wywieziona na wschód. Widziałem także Polaków, właścicieli dużych majątków z: Korzkiew, Karmina, Taczanowa, Turska, i innych, jak wieziono ich na wozach od gnoju. Mieli oni ze sobą tylko kilka kuferków. Gdzie ich wieziono, to nie wiem. Opuszczone w ten sposób majątki polskie zajmowała administracja niemiecka. Widziałem także wśród więźniów, którzy przechodzili przez Malinie, właściciela majątku z Marszewa oraz Niemca Kirszteina, ożenionego z Polką, właściciela z Skrzypni. Tymczasem miałem dużo pracy. Zimą pracowałem w gorzelni, latem byłem traktorzystą. Jak każdy z Polaków starałem się pracować tak, aby nie przyczynić się do wzrostu potęgi Niemców. Te przecież drobne sabotaże, czynione przez miliony Polaków, przyczyniły się także do ostatecznej klęski Niemiec, gdyż na potęgę danego państwa składa się nie tylko jego potęga militarna, ale także i ekonomiczna. Te dwa czynniki ściśle są ze sobą powiązane, toteż podkopując potęgę gospodarczą najeźdźców, pośrednio zmniejszaliśmy ich siłę bojową. Płytko zaorana przeze mnie ziemia nie dawała właściwych plonów. Zaoszczędzone w ten sposób paliwo rozdawałem ludziom, którzy używali go do oświetlania mieszkań, ponieważ nafty nie można było kupić. Jako gorzelany miałem pod względem sabotażu lepsze pole do popisu. W magazynie podrabiałem plomby i wynosiłem spirytus. Za spirytus można było dostać wszystko, po prostu handel zamienny. Uzyskane w ten sposób artykuły spożywcze, odzież i inne rozdawałem ludziom. Produkcją kierowałem w ten sposób, ażeby zużywać jak najwięcej surowca na zrobienie danej ilości spirytusu. Właściciel gorzelni podejrzewał mnie o sabotaż, czego dowodem były częste kontrole. Jednak wódką, dobrym jedzeniem i kobietą można było uśpić czujność każdego kontrolera. Wzmógł się terror najeźdźców. Hitler dążył do całkowitego wyniszczenia biologicznego narodu polskiego. Nad krajem zaczęły ciążyć dymy krematoriów z obozów koncentracyjnych: Oświęcim, Majdanek, Treblinka, Brzezinka i inne. To symbole bestialstwa i okrucieństwa, jakiego dopuścił się człowiek na drugim człowieku. Oprócz tych głównych „fabryk śmierci” było szereg innych mniejszych lagrów, gdzie systematycznie i planowo wykańczano Polaków. W Łaszewie koło Pleszewa Jouan wraz z gestapowcami już w roku 1940 założyli „Straf lager”. Więźniów tego lagru Jouan zmuszał do wykonywania różnych ciężkich prac w jego majątku. Między innymi, więźniowie wydrenowali ziemię w Baranówku oraz wyczyścili rzekę Ner. Moim zadaniem było zawożenie traktorem więźniów z lagru do pracy. Jednak po całodziennej ciężkiej pracy wracali oni już pieszo. Wykończeni fizycznie więźniowie, którzy nie mogli zdążyć za drugimi, byli szczuci psami. Codziennie dwóch lub więcej więźniów wynoszono na kijach do lagru. Nie było dnia, aby człowieka nie zakopywano gdzieś w nieznanym miejscu. Jak już wspominałem, codziennie o godz. 6.00 musiałem być w lagrze. Sam więc widziałem jakich okrucieństw dopuszczali się gestapowcy na Polakach. Widziałem ludzi jak cienie, żywe kościotrupy, którzy stawali do porannego apelu. Widziałem, jak gestapowcy z bykowcami wchodzili do baraków, po chwili słyszałem bicie, jęki – „o Jezu” – tak wykańczano tych, którzy o własnych siłach nie byli w stanie wyjść na plac apelowy. Jeżeli któryś z więźniów nie miał sił, aby wejść na wóz, wówczas Baltendeutscher pomagał mu w tym, żgając go w kiszkę odchodową lufą karabinu. W lagrze łaszewskim było dużo oficerów polskich, schwytanych bez dowodu podczas ucieczek z innych lagrów. Ich los był najgorszy. Okrutnym obchodzeniem, głodem i ciężką pracą wykańczano ludzi za to, że byli Polakami. Serce pękało, żółć człowieka zalewała, gdy patrzył na to. Jednak przeciwstawić się temu nie byłem w stanie, czekał by mnie ten sam los. Ludność Baranówka i Malinia przychodziła więźniom z pomocą przez zakopywanie w miejscach ich pracy paczek z żywnością. W ten sposób też przemycano więźniom listy i paczki od ich rodzin. Gdzie, w jakim miejscu jest zagrzebana paczka, informował więźniów na migi owczarz Andersz. Podczas pracy więźniom nie wolno było się prostować, musieli pracować pochyleni. Jesienią 1943 r. przywieziono do Łaszewa kobiety z Łodzi. Wykorzystywano je do kopania ziemniaków. W pracy pilnowała ich Niemka i jeden Schwartzmeerdeutacher z karabinem. Gdy się któraś z kobiet wyprostowała, to, sam widziałem, jak Niemka biła ją grubym kijem. W każdym Polaku potęgowała się jeszcze bardziej nienawiść do wrogów, potęgowała się żądza pomszczenia najbliższych. Chcieliśmy niszczyć hitlerowców nie tylko pośrednio przez sabotaż, ale także bezpośrednio z bronią w ręku. Na strychu w gorzelni miałem ukryte radio tzw. „Telefunker”. Usłyszane wiadomości przekazywałem drugim, wiedziałem, jakie robiły one wrażenie. Nie mogłem już dalej tak bezczynnie siedzieć, gdy ziemia polska nasiąkała męczeńską krwią swych mieszkańców. Szukałem jakiejkolwiek organizacji podziemnej. Ja, prosty człowiek, nie orientowałem się dobrze w politycznych machinacjach, jakie ciążyły nad Polską. Nie wiedziałem, że obok walki wyzwoleńczej toczy się, już podczas wojny, walka o rządy w przyszłej Polsce. Ja chciałem walczyć o Polskę, w której mówiono by językiem polskim, w której byłby polski urzędnik. Często spotykałem się z mymi kolegami, jeszcze z lat szkolnych. Miałem spirytus, więc byłem pożądanym gościem w towarzystwie. Na tych spotkaniach widziałem młodego mężczyznę, którego przedstawiono mi jako wujka. Jak się później okazało, był to dowódca organizacji podziemnej Armii Krajowej por. Brunon Nikoleizig, pseudonim „Adam”. Wkrótce i mnie wtajemniczono. Przysięgę składałem 12 października 1941 roku. Świadkami tego aktu byli Feliks Andersz i Roman Baraniak. Byłem cennym nabytkiem dla organizacji, ponieważ znałem się na motoryzacji. Nawiązałem kontakt z dowódcą „Adamem”. Postanowiliśmy wyhandlować za spirytus od żandarmów niemieckich broń. Dowódca i ja władaliśmy dobrze językiem niemieckim, więc podejście żandarmów nie sprawiło nam więc zbytnich trudności. Mieliśmy ze sobą wódkę i dobre jedzenie, a dobra wódka zawsze rozwiązuje języki. Okazało się, że żandarmami byli Austriacy, którzy tak samo jak i my, byli wrogo nastawieni do Hitlera. Przyrzekli nam wszelkiego rodzaju pomoc i nawet, gdyby zaszła tego potrzeba, podjęli się uzbroić całą naszą kompanię. Żandarmeria austriacka stacjonowała w Kowalewie i w Gołuchowie. Po miesiącu zamieszkał u mnie „Grzegorz” Piorunek, który w swoim poprzednim miejscu pobytu nie czuł się bezpiecznie. Po dwóch miesiącach kompania nasza zwiększyła się jeszcze o kaprala Cobańskiego. W trzech było nam weselej i mogliśmy planować różne akcje sabotażowe. W Maliniu znajdował się magazyn sanitarny. Pewnej nocy „wypożyczyliśmy” sobie z tego magazynu rzeczy, które mogły być nam i naszym towarzyszom bardzo potrzebne, a więc: tabletki, morfinę, narkozę, maści, dwie skrzynie nowych narzędzi dentystycznych. U nas w organizacji byli spryciarze, podrabiali pieczątki, przerabiali dowody osobiste – używano do tego dowodów po zmarłych – odrywano fotografie i partyzant nadal żył. Nadszedł rok 1943. Dostaliśmy pierwszy zrzut samolotowy z Anglii. Byłem na punkcie obserwacyjnym w lesie koło Turska. Dawaliśmy sygnały lampką kieszonkową, światłem czerwonym. Zrzut udał się. Każdy z nas miał łopaty i spadochrony zostały zakopane na miejscu. Później przewieziono je do drobnicy kolejowej w Pleszewie. W drobnicy umieszczone zostały także, otrzymany z zrzutu, sprzęt sanitarny, żywność (kawa, herbata, kakao itp.) i broń. Nad tą całością czuwał sierżant Poprawa, pracownik pleszewskiej kolei. Jak się później dowiedziałem z opowiadania Nikoleiziga, przy stole w moim mieszkaniu, cały odebrany przez nas zrzut został przewieziony do Ostrowa. Dlaczego? Otóż tej samej nocy, co i u nas, zrzuty były czynione w Ostrowie i w Kaliszu. W Kaliszu samolot za nisko leciał, zahaczył o komin, spadł i spłonął. W Ostrowie uczyniono złe rozpoznanie terenu i cały zrzut przeszedł w ręce Niemców. Inspektorat „Las” wydał rozkaz , aby cały nasz zrzut przewieźć do Ostrowa, a zarazem zapewnił Nikoleiziga, że dostanie drugi zrzut, ponieważ u nas są lepsze warunki odbioru. Drugi zrzut udał się tylko częściowo. 4 spadochrony z ładunkiem sanitarnym się odczepiły, natomiast 3 spadochrony z bronią nie- samolot zabrał ze sobą. W szeregach organizacji powstało duże niezadowolenie, byliśmy bez broni. Inspektorat „Las” nie chciał udzielić nam pomocy. Mieliśmy sami zdobyć sobie broń. Wczesną wiosną 1944 roku goniec donosił nam, że w Inspektoracie „Las” w Ostrowie jest wsypa. Zaczęliśmy się mieć na baczności, ponieważ mieliśmy ścisłe kontakty z tamtą organizacją. Tymczasem w naszym mieście zaczęły dziać się nieprzyjemne dla nas rzeczy. W maju 1944 roku przyszedł do mnie Wacek Woźniak. Chciał sprzedać mi talerze. Zgodziłem się. Przy okazji mieliśmy chęć sobie popić trochę dobrej wódki i pogawędzić. Wyszedłem na podwórze, chciałem sprawdzić czy w pobliżu nie ma Jouana. Wtem podjechał do mnie goniec – „Jeżeli jest u Ciebie Wacek Woźniak, to go już nie puszczaj. W jego domu było Gestapo. My obserwujemy ruchy gestapowców i ostrzegamy wszystkich” – powiedział to i odjechał. Wacek na tę wiadomość zbladł jak ściana. Starałem się jak mogłem, aby podtrzymać go na duchu. Byliśmy cały czas w pogotowiu. O godz. 23.00, ktoś podszedł pod okno. Usłyszałem – „Adam” – to hasło i pseudonim naszego dowódcy. Byłem niespokojny. Co się stało? Nikoleizig pytał się mnie, czy go przyjmę na stancję. Bardzo się ucieszył, gdy zobaczył u mnie Wacka. Obawiał się skutków, jakie mogły wyniknąć w wyniku jego aresztowania. Nikoleizig zaczął nam opowiadać o swojej przygodzie, a zarazem nieszczęściu. Po pracy, jak zwykle udał się do domu. Jego chora żona leżała w łóżku. Po 15 minutach przed dom podjechało auto. „Adam” podszedł do okna. Z auta wyszedł Frank, kierownik pleszewskiej kolei (Nikoleizig był jego zastępcą). W aucie ktoś pozostał. Frank wszedł na górę, zapukał. „Moin Frank” – mówił „Adam”. Frank – „Co ty za szwyndel uprawiasz, występujesz przeciw naszemu rządowi, jesteś podpobno dowódcą jakiejś organizacji”? „Adam” – „To nieprawda. Ja się wam z pewnością nie podobam, szukacie więc wymówki, żeby mnie zamknąć” Frank – „Co będziemy się kłócić. Grubo żeś nabroił. Masz zejść na dół, w samochodzie czeka Gestapo. Ja cię z niczego nie obronię”. „Adam” – „Ja sam dobrowolnie nie zejdę”. Frank poszedł. Nikoleizig patrzył przez okno. Z auta wyszedł gestapowiec i skierował się na górę („Adam” miał mieszkanie na piętrze). Wszedł do pokoju. „Adama” już nie było. Pytał się pani Nikoleizigowej: „Gdzie jest wasz mąż”. Żona dowódcy odpowiedziała, że mąż poszedł z panem Frankiem. Wściekły gestapowiec zaczął bić chorą. Na krzyki tej ostatniej wpadła służąca. Hitlerowiec zabrał panią Nikoleizigową, tak, jak była ubrana w szlafroku, zdążyła jedynie na bose nogi ubrać laczki i wywiózł ją w nieznanym kierunku. Po chwili przyjechali żandarmi. Przesłuchali służącą, która opowiadała im, że jest starą znajomą państwa Nikoleizig, była u nich od trzech dni, o niczym nie wiedziała, żadnych mężczyzn, poza panem Nikoleizigiem, w domu nie widziała. Kazano jej zabrać dwoje dzieci „Adama” – Józia i Marysię, i opuścić mieszkanie, które zostało zaplombowane. Klucze od mieszkania zabrali żandarmi ze sobą. Co się działo w tym czasie z dowódcą? Z drugiej strony mieszkania miał on przez kuchnię drugie wejście. Zszedł nim i ukrył się w chlewie pod strzechą. Musiał mieć bardzo niewygodne miejsce, ponieważ nie mógł się z niego wydostać. Gdy przyszedł do mnie miał całe ubranie zniszczone. (wspomnienie to oparłem na opowiadaniu „Adama” i pani Nikoleizig). Na drugi dzień poszedłem do miasta, aby zbadać sytuację. Jak się okazało, poza wymienionymi wypadkami, Gestapo u nikogo więcej już nie było. Ja jednak miałem nowy kłopot. Ukrywałem 4 osoby. Było nam za ciasno. W związku z tym „Grzegorz” zamieszkał u p. Janiaków, a Cobański u p. Patalasa w Taczanowie. Dwoje dzieci „Adama” Józia i Marysię oddano do siostry jego żony w Tursku. Przebywały tam aż do końca wojny. Józio, mimo że był jeszcze dzieckiem, był łącznikiem w Tursku i Pleszewie. Sam widziałem, jak w rurę od rowerka wkładali mu meldunki. Był to nasz najpewniejszy łącznik. Doprawdy, należy podziwiać odwagę tego dziecka, który swym rowerkiem samotnie przejeżdżał trasę 12 km. A propos żony komendanta, to dowiedzieliśmy się od łącznika z Łodzi, że znajduje się ona w tym mieście w lagrze. Nikoleizig sam pojechał do Łodzi zbadać sytuację. Członkowie z tamtych organizacji podziemnych nawiązali kontakt z dozorcami lagru. Jak się później dowiedziałem, żona komendanta została stamtąd wydobyta krótko przed likwidacją lagru przez hitlerowców. Tymczasem, przez łącznika z Ostrowa, dowiedziałem się o przyczynie wsypy. Sam słyszałem, jak łącznik składał komendantowi ustny meldunek – „broń, którą od was (tzn. od nas) dostaliśmy jest już w rękach Gestapo”. Następnie przy stole, przy którym i ja siedziałem, opowiadał o przebiegu wykrycia broni przez Niemców. Broń była ukryta w lesie u pewnego leśnika (z powodu nieznajomości nazwiska tak będę tę osobę nazywał) należącego do naszej organizacji. Leśnik miał u siebie radio, którego często słuchał. Odwiedzał go pewien osobnik, który chwalił się swymi wiadomościami o sytuacji na froncie. Nieostrożny leśnik bardzo szybko zaprzyjaźnił się z przybyszem i pochwalił się swymi wiadomościami. Dalej to już szło, jak po nitce do kłębka. Leśnik pochwalił się, że ma radio, że należy do silnej organizacji, która wypędzi Niemców z kraju, że mają broń „z nieba”, następnie przyrzekł swemu nowemu koledze, że go wciągnie do tej organizacji. Głupiec nie zdążył już tego uczynić, „koledze” wystarczyło już to, co usłyszał. Był to Volksdeutscher. Leśniczówka została otoczona hitlerowcami, przeprowadzono rewizję, znaleźli zagraniczne radio ze słuchawkami. Leśnik dostał kilka minut do namysłu, żeby sam dobrowolnie wskazał, gdzie została ukryta broń. Widział, do czego sam doprowadził przez zbytnią ufność dla ludzi, zacisnął zęby i milczał. Zbito go. Gdy odzyskał przytomność nie przyznał się do niczego. Ponownie go zbito. Gdy to nie pomogło zaczęto mu wbijać drzazgi za paznokcie, pod wpływem bólu leśnik zdradził. Wsadzono go na taczkę od gnoju i zawieziono na miejsce kryjówki. W niedługim czasie leśnik zmarł. Broń zabrało Gestapo. Każdy z nas, członków podziemia w Pleszewie, liczył się z tym, że pewnego razu może do jego mieszkania zapukać Gestapo. Mieliśmy zawsze przy sobie truciznę, że w razie aresztowania każdy z nas był panem swego życia. Wystarczyło przegryźć ampułkę, a nikt z człowieka, mimo największych tortur, nie wydobyłby żadnego słowa. Nasza akcja to przede wszystkim sabotaż. Jednak był to już sabotaż, którego owoce bezpośrednio uderzały w siłę bojową hitlerowców. Jak już wspominałem, u mnie ukrywał się porucznik Nikoleizig. Podczas rozmów, które często prowadzono w moim pokoju słyszałem, jak „Adam” mówił, że nie możemy kierować się zarządzeniami „Londynu”, gdy na wschodzie rozstrzygają się losy wojny, że należy pomóc w walce naszym braciom ze Wschodu, ponieważ oni przyniosą nam wolność, a nie Zachód. Widziałem, jak komendant, ubrany w niemiecki mundur, wyjeżdżał w nocy do Jarocina (w Pleszewie – Zach. pociągi się nie zatrzymywały). Mieliśmy ze zrzutów materiał wybuchowy fosforowo-zegarowy. Był on w kształcie czekolady, opakowany celuloidem. Celuloid należało rysnąć i taki pakuneczek wrzucało się do wagonu. Po 40. godzinach materiał wybuchowy eksplodował. Ja byłem jeden raz w Jarocinie z „Adamem”. Byliśmy ubrani w niemieckie mundury. Bez przeszkód dostaliśmy się do wagonów towarowych. Tam, gdzie była amunicja, wrzuciliśmy nasze „czekoladki”. Wagony ze zbożem i cysterny z benzyną dziurawiliśmy od dołu. Jak się później dowiedzieliśmy, z meldunków nadesłanych ze Wschodu, nasze akcje były udane. Akcje te przeprowadzał „Adam” z ludźmi z Pleszewa, pomimo, że w Jarocinie też była organizacja podziemna. Przypuszczam, że Jarociniacy musieli zawieść komendanta – nie ufał im. Mundurów niemieckich, szabli, amunicji dostarczył nam b. sierżant Lipowski z koszar pleszewskich, w których pracował. Zawiadomiono nas, że Niemcy mają zabrać obraz, złote wota i kielichy z kościoła znajdującego się w Tursku. Postanowiliśmy zapobiec temu. „Adam”, Wacek i „Grzegorz” pojechali w nocy do Turska i przy pomocy tamtejszych członków AK zakopali: obraz, kielich, wota zamknięte w skrzyni z blachy cynkowej, w ziemi. Nasza organizacja rozszerzała swój zasięg pod Orzechów, Wrześnię i Gniezno. Przedwojennych oficerów i podoficerów czyniono komendantami nowych placówek. Na rozkaz dany z Warszawy nawiązaliśmy kontakt z partyzantką pomorską, znajdującą się w okolicy Gdańska. Goniec z Grodziska przyniósł nam wiadomość, że w lasach koło Pyzdr znajdują się partyzanci, których dowódcą jest rosyjski major. Nasz dowódca miał okazję zrealizować swe plany. Uważał on, że wolność przyniosą nam słowiańscy ludzie Związku Radzieckiego, a nie Anglicy czy Amerykanie. W związku z tym dążył do nawiązania kontaktu z organizacjami bojowymi, lewicowymi w celu połączenia swych sił. Jednak organizacji takich nigdzie w pobliżu nie było. Teraz nadeszła okazja. Do spotkania doszło na skrzyżowaniu dróg koło Marszewa (Marszew, a na prawo Broniszewice). Majora rosyjskiego przyprowadził polski partyzant. Z naszej strony w spotkaniu udział wzięli Nikoleizig i Piorunek. Później z opowiadań ich w moim domu dowiedziałem się, że major był ubrany w pelerynkę, pod nią miał mundur. Umiał słabo po polsku i niemiecku. Pytał się ich, jaką przedstawiają organizację, jaka jest jej siła w ludziach i uzbrojenie. Komendant miał spotkać się jeszcze raz, jednak do spotkania tego nie doszło. Z majorem rosyjskim kilka razy spotkał się por. Baraniak, który w tym czasie przebywał w Grodzisku i prawdopodobnie por. Derwich Stanisław. Tymczasem skutki wspomnianej już wsypy w Ostrowie znalazły swe odbicie w Pleszewie. Otóż wspomniany już leśnik, oprócz wskazania hitlerowcom kryjówki broni zdradził, że otrzymał ją z Pleszewa, że przywiozło ją z Pleszewa dużym samochodem ciężarowym dwóch mężczyzn – wysoki szofer i gruby, niski, łysy konwojent. W Pleszewie Gestapo zaczęło poszukiwać mężczyzn odpowiadających przekazanym przez leśnika rysopisom. Pewnego dnia przyjechał do mnie rowerem Hofman, pracownik firmy Ford w Pleszewie. Opowiadał mi o swej przygodzie. Do firmy przyjechali gestapowcy, szczęściem dla niego zapytali się jego, gdzie pracuje Hofman. Nie tracąc zimnej krwi powiedział: „w drugim końcu firmy”. Gdy tylko odeszli od niego wskoczył na rower i przyjechał do mnie na „dołek” (tak zwykle nazywano mą siedzibę). Ja w tym czasie pracowałem w gorzelni. Cała fabryka była w ruchu. Ukryłem Hofmana, dając mu na wszelki wypadek truciznę. Palaczowi kazałem obserwować drogę. Nikt jednak nie przyjechał, w mieście się uspokoiło. Po paru dniach Gestapo znów działało. Tym razem było w domu Baraniaka. Na szczęście nie było go. Znajdował się natomiast tam Klapecki, brat żony Baraniaka. Miał przy sobie nielegalną gazetkę, uznano go za szpiega, wywieziono w nieznanym kierunku i rozstrzelano. W nocy Baraniak przeszedł do mnie. Ukryłem go. Był jednak niebezpieczny, gdyż miał astmę i głośno kaszlał. Wysłaliśmy go pod las do kolejarza, który pracował na stawidle między Baranówkiem a Taczanowem. Później mieszkał w Grodzisku. Pewien osobnik ostrzegł nas, żebyśmy się mieli na baczności, bo ktoś nas zdradza. Jak się dowiedzieliśmy Jouan z Baranówka zapraszał do siebie pewne osoby, upijał je i dowiadywał się, co chciał. Tymczasem Niemcom palił się grunt pod nogami. Mieliśmy dobrych ludzi. Przez cały rok Feliks Andersz, w moim domu, przeprowadzał ćwiczenia wojskowe. W Pleszewie były nowe aresztowania. Gestapo zabrało naszych ludzi, dwóch Kosińskich, Kaczmarka (adwokata), Kazimierza Stasiaka, Józefa Olejniczaka, Antoniego Michalaka, Malika (nauczyciela). Zostali oni wywiezieni do Żabikowa pod Poznaniem, a po likwidacji tego obozu w głąb Niemiec. Nie wrócili stamtąd Kaczmarek, który umarł oraz Michalak – pojechał do Ameryki. Wojska radzieckie i polskie przeforsowały linię Wisły. Niemcy pod karabinami maszynowymi pędzili Polaków do kopania rowów przeciwczołgowych. Moją narzeczoną – obecnie moją żonę - też zabrano pod Poznań do kopania rowów, lecz ją stamtąd wydostałem i przywiózł mi ją w nocy do Malinia Szymoniak. Złożyła przysięgę i wstąpiła do organizacji, w której to była sanitariuszką. Niemcy przygotowywali się do stawienia chociażby krótkiego oporu w okolicach Pleszewa. Niedaleko gorzelni zajęli m.in. rów – gorzelnia – Ner i dalej – z pancerfaustami przeciwczołgowymi i bronią maszynową. Komendant Piorunek wydał rozkaz zlikwidowania ich. Przebraliśmy się (ok. 15 osób) w mundury niemieckie i nocą uderzyliśmy z tyłu na rowy z okrzykiem „Hura!” i „Haende Hoch”, strzelając z posiadanej broni automatycznej i karabinów. Nim dobiegliśmy do rowów, Niemcy zwiali. Sierżant przedwojenny Lipowski rozbroił miny podłożone przez Niemców pod koszary. Nadeszła ostatnia niedziela 21.1.1945 r. Do mego domu przyszedł Krychowski – „Niemcy w popłochu, możemy łatwo ich rozbroić” – mówi. Wyszli w trójkę: Nikoleizig, Krychowski, Woźniak. Skierowali się na ulicę Podgórną, gdzie było mieszkanie „Adama”. Ulica była zapchana autami, w domu znajdowali się SS-mani. Nasi chłopcy zbyt pochopnie i brawurowo podjęli decyzję rozbrojenia Niemców, nie uczyniwszy najpierw rozpoznania terenu. Z ukrytych stanowisk Niemcy zaczęli strzelać do nich z karabinów maszynowych. Ranny w szyję Nikoleizig krzyknął (jak opowiadał później Woźniak) – „Pamiętajcie o moich dzieciach”. Został pochwycony, zabrano go na żandarmerię i po ciężkich przesłuchaniach zastrzelono. Krychowski, postrzelony, uciekał w stronę cegielni w Nowej Wsi. Hitlerowcy dopadli go w dołach cegielnianych i zastrzelili. Trzeci z nich, Woźniak, uciekał na wprost klucząc między samochodami. Obok kowala wskoczył w otwarty kanał ściekowy – to go uratowało. W nocy przyszedł do mego domu. Był bardzo zdenerwowany, opowiedział mi o całej tragedii. Mimo tych bolesnych strat nie upadaliśmy na duchu. Robiliśmy coraz większy szum – strzelaniny, detonacje. U Niemców był coraz większy strach i załamanie psychiczne. 24.1.1945 r. wojska radzieckie były już pod Pleszewem. W Maliniu pomiędzy domami usadowili się Niemcy z karabinami maszynowymi. Niemiecka obrona „Młynów”, gęsto strzelając do wojsk rosyjskich, atakujących z centrum miast, popierana ogniem niemieckim ciężkich karabinów maszynowych z Malinia, szykowała się do kontrataku. Byliśmy ulokowani z plutonem (ok. 36 ludzi) pod dowództwem „Grzegorza”, na budynkach gorzelni i szopach w Maliniu, z tyłu za Niemcami. Nie dopuściliśmy Niemców do ataku. Na rozkaz „Grzegorza” daliśmy ognia z tyłu z ciężkiej broni maszynowej i karabinów. Zdezorientowani Niemcy, ujęci w dwa ognie, zaniechali oporu, kryjąc się w stodole w Maliniu, w kurniku Wiśniewskiego, a pozostali, opłotkami, uciekali na zachód miasta. Nadbiegli Rosjanie – uściskaliśmy się, winszując sobie zwycięstwa. Pluton AK pod dowództwem Piorunka, z polską chorągwią, ruszył do miasta i powiesił biało – czerwoną chorągiew na ratuszu podczas honorowej salwy. Niemcy pochowali się tak głęboko w słomę, że nie mogliśmy ich z żołnierzami radzieckimi wydobyć. Rannym żołnierzom radzieckim pierwszej pomocy udzieliły Weronika Bilińska, moja żona i Wanda Janiak. Następnie przewieziono ich do szpitala w Pleszewie. Ciekawe zdarzenie spotkało Wiśniewskiego, mieszkańca Malinia. Przychodziły dalsze oddziały radzieckie, pytały się czy nie ma Germanów. Uciekli w kierunku Kowalewa – odpowiadałem. Tymczasem wieczorem kury nie chciały Wiśniewskiemu wejść do kurnika. Spojrzał, co jest tego przyczyną. W kurniku znajdowało się kilku uzbrojonych Niemców. Jednak byli oni tak przestraszeni, że nie podjęli żadnej akcji zaczepnej. Poklęli przed zdziwionym ich widokiem Wiśniewskim i prosili o darowanie im życia. Wiśniewski, były ułan Wojska Polskiego, odprowadził ich do stodoły, gdzie pod strażą znajdowali się już ich rodacy. Na drugi dzień Niemcy ci zostali przeprowadzeni do pleszewskiego więzienia. Miasto było wolne, po pięcioletniej niewoli. Mieszkańcy witali i dziękowali swym wyzwolicielom. Na ratuszu, obok biało-czerwonej, powiewała czerwona chorągiew. Z dotychczasowych konspirantów została utworzona milicja. Obsadzono nią koszary i więzienie. Utworzono administrację miasta. My, członkowie podziemia AK, reprezentowaliśmy w Pleszewie pierwszą ludową władzę polską. Cieszyliśmy się z odzyskanej wolności. Jednak radość nasza nie trwała długo. Musieliśmy zataić swą działalność podczas wojny. Uznano nas za element antyrządowy. Teraz, z perspektywy dwudziestu lat, kiedy dobrze znana jest całość działań II wojny światowej widać, na czym polegał błąd zarządzeń „Londynu”, do czego zmierzała jego polityka. Jednak, podczas tamtych lat, właściwy sens tej polityki był dla na ukryty. Naszym jedynym dążeniem była walka o wolność ojczyzny. Na ołtarzu tej walki złożyliśmy także ofiarę swej krwi. Jednak ofiara krwi żołnierzy AK nie miała dojść do tego zaszczytu, jaki osiągnęła ofiara krwi żołnierzy GL, AL, BCH. A przecież w tamtych dniach nie było pod tym względem różnic, krwią się jednak drogo płaciło. Z drugiej strony należy wziąć pod uwagę to, że nie wszędzie działały organizacje bojowe P.P.R. W Pleszewie takiej organizacji nie było. Nie mieliśmy więc wyboru, zresztą wtenczas nikt nie wybierał, która organizacja jest lepsza, a która gorsza. Naszym celem było wyzwolenie za wszelką cenę naszego kraju i odzyskanie tak upragnionej wolności. Trudu i krwi do tego nie szczędził nikt.
autor: Antoni Biliński – pseudonim „Apolinary”