Pan Stanisław pochodzi z Sowiny - w gminie Pleszew. Urodził się w 1930 roku, jako drugi z pięciorga rodzeństwa.
– To nie były łatwe czasy. Wojna wybuchła, kiedy miałem 9 lat. Pamiętam jak odprowadzałem ojca, który wyjeżdżał na front. Zostaliśmy sami. Było ciężko. Tym bardziej, że w Sowinie było zgrupowanie Hitlerjugend, oraz Gestapo - mieliśmy ich właściwie po sąsiedzku. Chodziło się do niemieckiej szkoły i do pracy u Niemca. To trudne dzieciństwo nas ukształtowało na całe życie – wspomina 95-latek.
Pani Janina jest od męża o 6 lat młodsza. Wojny nie pamięta. Dzieciństwo spędziła w sąsiednim Taczanowie. Miała trzy siostry. Najmłodsza mieszka po sąsiedzku.
Jak się poznali?
Mimo, że wioski, w których mieszkali, dzieliło zaledwie kilka kilometrów, młodzi po raz pierwszy spotkali się na weselu u kolegi pana Stanisława. Był rok 1954.
– Miałem 24 lata, ona jeszcze 18. nie skończyła. W tamtych czasach na weselach ustawiano młodych w pary. Nas wtedy razem nie połączono, ale już na tym weselu coś między nami - jak to młodzi dzisiaj mówią - „zaiskrzyło”. Potańczyliśmy trochę razem, ale parą nie zostaliśmy - żartuje pan Stanisław.
Ich drogi połączyły się nieco później. Jak wspomina pan Stanisław, po śmierci babci pani Janiny - gdy ta wracała z koleżanką z cmentarza, "zagadał" do nich i odprowadził ją do domu.
– I tak się zaczęło. Odprowadziłem ją i od tego momentu zaczęliśmy się spotykać – śmieje pan Stanisław.
Po roku byli już małżeństwem.
Ślub w pałacu w Taczanowie
Ślub cywilny odbył się 23 marca w pałacu w Taczanowie.
– Żadnych fanaberii nie było, poszliśmy, podpisaliśmy dokumenty i wróciliśmy – opowiadają jubilaci.
Kilka tygodni później dokładnie - 11 kwietnia 1955 roku – młodzi złożyli przysięgę w kościele w Sowinie. Wesele - jak to wtedy bywało - miało kameralną, domową atmosferę, goszcząc bliskich w dwóch sąsiadujących domach.
– W jednym się jadło, w drugim u sąsiadów tańczyło – opowiada pan Stanisław.
Do kościoła państwo młodzi pojechali wynajętym samochodem, co w tamtych czasach nie było powszechne. Muzykę na uroczystości zapewnili muzykanci z GS-ów, gdzie pracowała pani Janina.
– Suknie szyła mi krawcowa w Pleszewie, a buty zamawiałam u szewca, bo nigdzie takich nie było. Te pantofle pamiętam do dziś. Kosztowały 700 zł, a ja zarabiałam wtedy 400 zł miesięcznie. Ale były piękne, zamszowe, popielate – wspomina pani Janina. I dodaje. – Bukiet miałam z lilii. Zamówiony u państwa Prałat, dzisiaj to jest kwiaciarnia Korzeniewscy – opowiada.
Wspólne życie Janiny i Stanisława
Po ślubie pierwsze lata ich wspólnego życia upłynęły im pod dachem rodziców pani Janiny. Jednak cały czas marzyli o własnym kącie. Pan Stanisław z nieukrywaną dumą wspomina ten okres.
– Cegła po cegle, z pomocą brata i szwagra stawialiśmy ten dom, w którym dzisiaj rozmawiamy. Wszystko zrobiłem własnymi rękami. Od rana do pracy, a potem na budowę. Wprowadziliśmy się tutaj w 1964 roku - wylicza pan Stanisław.
W tym czasie pracował on jako murarz na budowie. Choroba spowodowała jednak, że musiał się przekwalifikować. Pojawiła się propozycja z Zakładów Automatyki Przemysłowej w Ostrowie Wielkopolskim.
- Jako strażnik. To była odpowiedzialna praca. Zakłady, które wtedy współpracowały z wojskiem, miały swoją straż. Normalnie nosiliśmy broń przy sobie. Tam pracowałem, aż do emerytury – wspomina senior.
– Po szkole, zrobiłam kurs maszynopisania w Poznaniu. Po jego ukończeniu trafiłam do pracy w biurach Gminnej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska". Kiedy redukowano stanowiska zaproponowano mi pracę w sklepie . Najpierw w Pleszewie przy Kaliskiej, w takim dużym sklepie „Żelaznym”. Potem trafiłam do Kowalewa. Bardzo dobrze wspominam ten okres – opowiada seniorka.
Codzienne do pracy dojeżdżała rowerem.
- Nad torami była taka ścieżka i tamtędy codziennie jeździłam – dodaje.
Pani Janina doskonale pamięta kolejki, które ustawiały się za deficytowymi wtedy towarami.
– Kolejki, jak było wiadomo, że przywiozą towar, ustawiały się już o północy. Ile razy musiałam ludzi uspokajać, bo wybuchały kłótnie, kto, gdzie stał, w którym miejscu, a to z kolei ktoś inny się wepchnął – wspomina ze śmiechem seniorka.
W GS-owskim sklepie można było kupić dosłownie wszystko.
– Oczywiście wszystko pod warunkiem, że to akurat dowieźli. Od mydła – po łańcuchy – dodaje.
Nie było kas fiskalnych ani kalkulatorów.
– Wszystko na kartce i w głowie się liczyło. Do tego trzeba było odważyć mąkę, cukier itp., bo to przyjeżdżało w wielkich workach, nie tak jak dzisiaj, popakowane. To była ciężka praca, ale sprawiała mi dużo przyjemności. Lubiłam ludzi. Potem przenieśli mnie do Taczanowa, do sklepu, gdzie pracowałam do 1990 roku – do emerytury.
Czy małżeństwo ma receptę na miłość?
Państwo Szypułowie doczekali się dwóch wspaniałych córek: Wiesławy i Marii, z którą aktualnie mieszkają.
– Mają też pięcioro wnucząt: czterech wnuków i jedną wnuczkę oraz czworo prawnucząt: trzy prawnuczki i jednego prawnuka, a w lipcu spodziewają się kolejnej prawnuczki – wylicza ich córka - pani Maria.
Jubilaci zapytani o receptę na tak długie i zgodne małżeństwo - odpowiadają.
- Dla nas zawsze była ważna praca i rodzina. Trzeba pamiętać też o szacunku, zrozumieniu drugiej osoby. Trzeba umieć wybaczyć i się pogodzić. By miłość przetrwała, trzeba po prostu o nią dbać.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.