- Pamiętam te obrazy jak dziś… Dziewczynki i kobiety ustawiono po jednej stronie, chłopców i mężczyzn po drugiej. Płacz i krzyk był ogromny. Wszystkich rozebrano do naga… - pani Janina Lenarczyk z Pleszewa zawiesza głos. Jest jednym z niewielu już świadków horroru II wojny światowej. Przeżyła. I dziś daje świadectwo innym.
Urodziła się 21 czerwca 1935 roku w Dobrej Nadziei.
- Rodzice - Roch i Józefa - prowadzili ok. 8-hektarowe gospodarstwo po rodzicach mojej mamy. W domu było nas ośmioro - rodzice i szóstka dzieci od 3 do 17 lat. W tym dwie najmłodsze bliźniaczki - wylicza pani Janina Lenarczyk z Pleszewa.
Życie - jak to na wsi - przebiegało swoim rytmem wyznaczanym przez pracę na polu i przy inwentarzu. Do czasu. Do czasu, gdy wybuchła wojna… I choć pierwsze lata przebiegały - jak na ten dramatyczny okres w dziejach ludzkości - w miarę spokojnie, wszystko się zmieniło diametralnie w 1944 roku. Koszmar rozpoczął się wczesną wiosną.
- Pamiętam do dziś ten płacz, krzyk… Do domu weszło nagle gestapo. Krzykiem nakazali rodzicom spakować się w dosłownie 15 minut. Tylko najbardziej potrzebne rzeczy. Cała reszta musiała pozostać. Następnie załadowano nas wszystkich na wóz konny i zawieziono do Kowalewa, na dworzec… - wspomina pani Janina.
Jak dodaje, były już tam także inne rodziny - m.in. Rossów - których historię opisywaliśmy już na naszych łamach. - Załadowali nas do wagonu towarowego i wywieźli do Poznania. Stamtąd - jak bydło - przetransportowano nas do Żabikowa, fortu VII - mówi pani Janina.
Dramatyczne obrazy z tamtych dni pamięta do dziś. - Dziewczynki i kobiety ustawiono po jednej stronie, chłopców i mężczyzn po drugiej. Płacz i krzyk był ogromny. Wszystkich rozebrano do naga. Następnie zdezynfekowano… - opowiada kobieta. Noc spędzili na ziemi, bez żadnego przykrycia. - Słychać było strzały. Mordowano już na miejscu Żydów… - wspomina wzruszona.
Po kilkunastu dniach doszło do deportacji.
- Wsadzili nas do pociągu bydlęcego i wywieźli w niewiadomym wówczas kierunku. Nie wiedzieliśmy co się z nami stanie. Czy nie zostaniemy wywiezieni do Oświęcimia - opowiada z bólem 84-latka.
Po drodze na przystankach spotykali cywilnych Niemców. - Oni myśleli, że my tak z własnej woli, na roboty jedziemy… - dodaje kręcąc głową.
Ostatecznie cała rodzina trafiła do miejscowości Hutzfeld w rejonie Eutin. - Tam zostaliśmy przydzieleni do pracy u bauera. - Cała rodzina musiała pomagać w robotach na bardzo dużym gospodarstwie - wspomina kobieta. - Już wtedy - 1944 roku - Niemcy mieli nowoczesne obory, poidła dla zwierząt, silosy. Gospodarstwo było naprawdę wielkie - dodaje.
Każdy dzień wyznaczała ciężka praca całej rodziny. W kolejnych miesiącach było jednak coraz bardziej niebezpiecznie - front zbliżał się coraz bliżej, a tym samym w okolicy nie brakowało m.in. nalotów alianckich.
- To był prawdziwy koszmar. Samolot przelatywał dosłownie kilka metrów nad ziemia prując z karabinu we wszystko co się ruszało. Nikt nie patrzył, czy to zwierzę, czy cywil… - opowiada pani Janina.
Do dziś ma przed oczami obraz, gdy ciągnie za ręce swoje młodsze siostry, uciekając przed kulami. - Że im wtedy tych rąk nie powyrywałam… - wspomina. Chowali się w malutkiej piwnicy w jednym z chlewików. - Niemcy mieli swoje schrony, ale pamiętam, że mama zabroniła mi tam uciekać. Dlaczego? Nie wiem do dziś - opowiada. Po nalotach pozostawał koszmarny obraz.
Na krótko przed zakończeniem wojny ojciec pani Janiny został aresztowany. - Dokładnie 13 marca 1945 roku. Miał tylko 45 lat… - kobieta nie kryje wzruszenia.
Osadzono go w obozie w pobliżu Kilonii. - Za co został aresztowany? Do dziś nie wiemy… - opowiada z bólem 84-latka.
- Pamiętam tylko, że podczas aresztowania żegnał się z nami tak, jakby wiedział, że już nie wróci - kobieta nie kryje łez w oczach. Tego widoku - jak dodaje - także nie zapomni do końca życia.
- Był dobrym człowiekiem. Jako 18-latek walczył w Powstaniu Wielkopolskim, do dziś mam jego legitymację. Niemcy zabili go na trzy dni przed wyzwoleniem obozu przez Anglików - dokładnie 30 kwietnia 1945. Koszmar. Żeby zabijać jeńców tuż przed wyzwoleniem - opowiada pani Janina.
- Mój brat jechał ok. 60 km na rowerze - po tatę. Tam, na miejscu, dopiero się dowiedział, że nie żyje. Nie chcieli mu jednak nawet wydać po nim rzeczy. Przyjechał cały roztrzęsiony - informacją o śmierci ojca - wspomina kobieta.
Miejscowość, w której pracowali u Niemca wyzwalali Anglicy.
- Widziałam jak następuje kapitulacja. Składano broń niczym mendle na żniwach. Nasz bauer - gdy zobaczył, że wkraczają żołnierze alianccy - powiesił się na maszcie. Nie miał żony, tylko siostrę - opowiada pani Janina.
Po wyzwoleniu matka z szóstką dzieci - mogła wyjechać w dowolne rejony na Zachód. Serce jednak goniło z powrotem do Polski, do domu. Wracali więc do ojczyzny. Podróż była długa.
- Wracaliśmy tygodniami. Po drodze Amerykanie i Francuzi dawali nam nawet czekoladki. Gorzej było, gdy przechodziliśmy przez strefę rosyjską. Tam nie było co jeść. A Ruscy tak nam pomagali w załadunku do pociągów, że jeden pakunek do niego, drugi pod peron. Sam pan rozumie - wspomina.
Do dziś ma ich obrazy - z kilkoma zegarkami na ręce, czy jeżdżących nawet na rowerach bez opon - jedynie na metalowych obwolutach.
Dom zastali kompletnie zniszczony.
- Akurat były żniwa. Nie było nic. Inwentarz rozkradziony wcześniej przez Niemców, później przez polskich szabrowników - wspomina.
- Mama miała koszmarnie ciężkie warunki - by wychować nas sama od zera w tej biedzie. Nigdy nie wyszła potem za mąż. Bardzo ciężko pracowała, bez żadnej pomocy państwa. Ale wychowała nas na dobrych ludzi - opowiada.
Zmarła w wieku 94 lat - w 2001 roku. A z szóstki rodzeństwa żyje jeszcze dwoje dzieci Rocha i Józefy, którzy pamiętają te koszmarne czasy…
Sama pani Janina pracowała później m.in. jako sekretarz w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Dobrej Nadziei, później również w Ludwinie. Z czasem na stałe zamieszkała w Pleszewie.
- Byłam główną księgową prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Pleszewie. Czasy nie były łatwe, praca bardzo odpowiedzialna - wspomina.
Co ciekawe - jako jedyna z całego prezydium nie należała do partii. - Co chwilę nagabywali mnie, a jakże, żebym się zapisała - wspomina. I przytacza pewną anegdotę.
- Pewnego razu po raz kolejny mnie zawołano, żebym się zapisała do partii. Więc mówię im, już trochę wkurzona: słuchajcie, szkoda czasu. Jak mam tyle partii, że nie wiem za którą się zabrać. Oni trochę skonsternowani. A ja dodaję: tyle partii garnków w domu - wspomina z uśmiechem.
Doczekała się jednej córki, dwójki wnuków, wnuczki oraz troje prawnucząt. Jak mówi na koniec, modli się, żeby nigdy więcej już żadnej wojny nie było.
- Żeby moje wnuki, prawnuki, mogły żyć normalnie, dobrze - podkreśla. Nie ukrywa, że wspomnienia - choć minęło tyle lat - wywołują ból.
- Wie pan, ja nigdy w Oświęcimiu po wojnie nie byłam. I nie chcę jechać. Bo chyba bym tego nie przeżyła. Za duże emocje… - komentuje.
I dodaje dobitnie: Nigdy więcej wojny…