Wigilijny wieczór. Ten jedyny w roku. Roześmiane dzieci biegają wokół choinki, nie mogąc doczekać się rozpakowywania prezentów. Ich mama krząta się jeszcze w kuchni, kończąc ostatnie potrawy. Ojciec rozstawia odświętną zastawę na stole. – Dla mnie, dla żony, dla dzieci, no i jeszcze dodatkowe nakrycie – wylicza pod nosem. Z włączonego radia słychać melodię kolejnej kolędy. „Nie było miejsca dla Ciebie, w Betlejem żadnej gospodzie. I narodziłeś się Jezu, w stajni, ubóstwie i chłodzie” – śpiewa Eleni. Na niebie zabłysła pierwsza gwiazdka. Rodzina dzieli się opłatkiem i siada do stołu. Nagle dzwonek do drzwi. Zapada cisza… – Przecież nie spodziewamy się nikogo?! – mówi nagle kobieta do swojego męża. Znów cisza… A co zrobisz Ty, gdy w wigilijny wieczór ktoś zapuka do drzwi?
Wolne miejsce obłudy?
Poniżej przypominamy reportaż opublikowany w "Życiu Pleszewa" w 2009 roku:
13 grudnia. Niedziela handlowa. Już od rana w Pleszewie duży ruch. Jedni wybierają się na zakupy, inni przyszli do kościoła. W farze właśnie kończy się nabożeństwo. Wierni powoli opuszczają świątynię. Siedzę przed bramą. Obok mnie przechodzą pierwsi ludzie. Jak zareagują na mój widok?
Ich wzrok zatrzymuje się na kartonie, który trzymam trzęsącymi się rękoma. Już sam nie wiem, czy trzęsą się bardziej z zimna, czy ze strachu. Chyba z zaciekawieniem, tak mi się wydaje, czytają napisaną na kartonie informację:
„Mam na imię Michał. Wychowała mnie babcia. W tym roku umarła – zostałem sam. Boję się nadchodzącej Wigilii – nie chcę spędzić jej samotnie”.
Ukradkiem patrzę na przechodzących. W głowie tysiące myśli – czy ktoś zareaguje na mój apel?
Pleszew. Wigilijne zwyczaje. Puste miejsce przy stole...
Mijają kolejne minuty, które wydają mi się „wiecznością”. Na razie żadnej reakcji. Tylko te spojrzenia. Niektóre wręcz pełne pogardy. Odruchowo zaciągam szalik pod same oczy. Teraz już wiem, co czują bezdomni lub biedni zbierający w ten sposób pieniądze na jedzenie. Ręce trzęsą mi się coraz bardziej.
Starsza pani przystaje kilkanaście centymetrów ode mnie. Czyta napis na kartonie. Może ona? Czy zaprosi mnie na Wigilię do swojego domu? Chwila oczekiwania i… odchodzi. Jednak nie. Nadzieja na to, że jednak znajdzie się jeszcze jakiś dobry człowiek odpływa gdzieś w dal. Nie czuję już stóp, które zdrętwiały z zimna.
Kolejne osoby wychodzą z kościoła. Nie patrzę już nawet na nich. Wzrok utkwiłem w chodniku. Niech już sobie wszyscy pójdą. W końcu ulica po woli pustoszeje. Jedynie grupka mężczyzn stoi naprzeciwko. Kilka metrów. Coś mówią. Czy o mnie? Chyba tak, bo jeden z nich wskazuje ręką w moją stronę. Może oni zareagują? Już nawet zresztą na to nie liczę. I słusznie – też odchodzą.
Z kościoła wychodzi trzech księży. Przechodzą obok mnie. Idą na plebanię. Jeden z nich odwraca jedynie po chwili głowę w moją stronę. I nic. Nagle podchodzi do mnie starszy pan. Wyciąga do mnie rękę. Trzyma w niej 2 złote. – Proszę – mówi. Nieśmiało tłumaczę mu, że nie potrzebuję pieniędzy. Ja chcę tylko, żeby ktoś zaprosił mnie na Wigilię. Mężczyzna chowa monetę w kieszeni. – Szczęścia życzę. I błogosławieństwa Bożego – mówi i odchodzi.
Pleszew. Wigilia. Boże Narodzenie. Świąteczne tradycje
Zostałem sam. Chwila wytchnienia. Za kilkanaście minut w kościele kolejna msza. Może teraz będzie inaczej? Podjeżdżają pierwsze samochody. Elegancka pani w futrze i kozaczkach na wysokich szpilkach zauważywszy mnie ostentacyjnie odwraca głowę w drugą stronę. Znów przechodzi ksiądz – ten sam co przed chwilą.
W dali zauważam znajomego pana. Boże, żeby tylko mnie nie rozpoznał. Ale przecież jestem przebrany, chyba wyglądam wiarygodnie: stare spodnie i buty, na głowie czapka i kaptur, na twarzy szalik. Zbliża się. Czyta napis na kartonie. Coś wyciąga z kieszeni. To 5 zł. Chce mi je dać. Znów tłumaczę, że nie chcę pieniędzy. – To czego chłopcze potrzebujesz? – pyta. Drżącym głosem wyjaśniam, że wychowała mnie babcia… Zresztą przecież wszystko jest napisane. Ale mówię dalej… Może go przekonam? Jednak nie.
Przed kościołem coraz więcej osób. Obok mnie przechodzą różni ludzie. Oceniając po strojach, można stwierdzić, że i biedni, i bogaci. Są małżeństwa z dziećmi, starsi i młodzież. Nikt jednak nadal nie zaprosił mnie na Wigilię. Przecież wszyscy mnie widzą i czytają napis na kartonie. Znów przechodzi ten sam ksiądz. Idą też siostry zakonne…
Za chwilę rozpocznie się msza. Mój apel pozostał bez odzewu. Już sam nie wiem, co o tym myśleć. Nagle podchodzi do mnie kobieta. Podaje mi kolorową torebkę. – Proszę – mówi i odchodzi… W paczce czekolada, sok, jabłko. Taki promyk nadziei na koniec mojego siedzenia pod kościelną bramą…
"Też będę sama"
Pani Zofia, jako jedna z nielicznych zainteresowała się losem chłopaka, który siedział pod kościołem i pragnął, by ktoś zaprosił go na wigilię. Przyniosła mu paczkę. Sama Wigilię spędza samotnie. Co nią pokierowało niedzielnego poranka? Przeczytajcie rozmowę...
Co sprawiło, że wróciła pani do tego chłopaka siedzącego pod kościołem?
Wychodziłam z kościoła i zauważyłam tego chłopca. Trzeba mieć serce, a nie kamień. Ja sama nie mam wiele - korzystam z pomocy, więc takiej pomocy też udzieliłam. Po części to, co dałam temu chłopcu było ode mnie, po części od zięcia – bo czekolada od niego była. Był napoik, jabłuszko. To było dziecko, ono nie powinno żebrać. Ja też sama spędzam święta i przyjęłabym każdą osobę, która zapukałaby do drzwi. Mam rodzinę. Oni o mnie pamiętają, ale mieszkają poza krajem.
Przeczytała pani to, co chłopak miał napisane na kartce?
Tak przeczytałam. Że ma na imię Michał, że wychowywała go babcia. Obecnie nieżyjąca. To jest los losowi podobny. Ja mam dwie córki – jedna mieszka w Berlinie, druga w Londynie. Dziesięć lat temu wyjechały za chlebem. I mam wnuczkę, która nie ma ojca… Bo już nie żyje.
Czyli doskonale rozumiała pani sytuację tego chłopaka?
Tak. Ja chciałabym córki ściągnąć tu do Polski, ale nie ma tu tego fundamentu, nie ma podstawy. Bo żeby była rodzina musi być dom – dom własny. Ja wychowywałam się z ośmiorgiem rodzeństwa. Obecnie ojciec nie żyje, mama mieszka u młodszego rodzeństwa. A ja tu sama.
Została pani sama?
Tak.
Pani rodzeństwo i mama gdzie mieszkają?
Siostry mieszkają w całej Polsce. Jest jedna siostra, która mieszka niedaleko, ale bliższego kontaktu nie utrzymujemy. Ona ma chorego męża. A mama nad morzem, bo miała problemy z astmą, ale jak przyjedzie, to zawsze drzwi są otwarte. Ja mogę spać nawet na podłodze. Może zostać przy mnie. Ale na siłę nikogo nie zatrzymam.
Jak pani sądzi, dlaczego inni ludzie nie pomogli temu chłopakowi?
Na pewno wszyscy go widzieli. Mi się zrobiło bardzo przykro, gdy go zobaczyłam. Przyszłam do domu rozebrałam się i uchyliłam okno. Bo tu z mojego okna było go dobrze widać. Na dworze robiło się coraz zimniej i tak sobie pomyślałam, mam przecież termos. Dałabym mu nakrętkę ciepłej wody, żeby się napił, ale wtedy ktoś pewnie bardziej zwróciłby uwagę.
Wigilie spędzi pani samotnie?
Tak. Córki moje zajrzą w drugie święto, bo Wigilię spędzą w Berlinie. Ja po prostu nie mam warunków, ale mam czysto, ja się nie wstydzę.
To nie są pierwsze święta, które spędzi pani sama?
Nie, to już moje czwarte takie święta.
Ciężko pewnie pani jest spędzać samej wigilię?
Bardzo blisko mam kościółek. Jest tam dużo ludzi i to mi daje siłę - a wiara przenosi góry. Ja jestem bardzo praktykującym katolikiem. Bardzo lubię śpiew, modlitwę. Ja chodziłam na religię i to teraz procentuje, bo nie wszyscy umieją pieśni adwentowe czy postne. Ja mam odwagę, żeby głośno wyznawać wiarę. Ja się tego nie wstydzę. Mi to nie przeszkadza, czy ktoś patrzy, czy ktoś słucha. To nie ma dla mnie znaczenia. Po prostu należy być sobą.
Wraca pani myślami do tych wigilii z dzieciństwa?
Oczywiście. Zawsze rodziców prosiliśmy o to, by była choinka. Bo jakie to prezenty miały być, jak nas było dziewięcioro i był tata, mama i babcia? Jak apostołów – dwunastu nas przy stole zasiadało. Na choince zawieszaliśmy cukierki owocowe – w ładnych papierkach i pierniczki. Mama piekła je dwa, trzy tygodnie wcześniej, żeby zyskały na kruchości. Choinkę ubieraliśmy łańcuchami zrobionymi w szkole, bo bombek nie było. I raz na tej choince znalazł się szpikulec. Chyba gdzieś mama go kupiła, ale szybko się zbił, bo nas po prostu było za dużo. Każdy złapał tę choinkę. No i w którymś momencie się zbił.
A co było na wigilijnym stole?
Zawsze była kopa ziemniaków czy fasoli i dla każdego rybka.
Od czego pani zaczyna przygotowania do wieczerzy?
Przygotowuje się cały dzień, od samego rana. Ale zaczynam od tego, że powinno być napalone. Napalone w pokoju, w kuchni. Ponieważ to „rodzinne ciepło” musi być. Jeżeli mnie stać - to domowym sposobem mam i makiełki, i pierożki, i kluseczki, i ziemniaczki, i zupę grzybową. Kiedyś babcia suszyła owoce i do tego potem był makaronik. Nie była to zupka smakowo dobra, ale w tradycji ona się musiała utrzymywać. Na stole musi pojawić się chleb i sól – żeby te potrawy były pobłogosławione: Panie Boże pobłogosław nas i te dary, które spożywać będziemy. Można postawić krzyż, można zapalić świece. Powinno być światło na wzór tego, że się kocha ludzi, że oddaje się to ciepło innym ludziom. I ten chlebek, jak się już spróbuje z tą solą, to należy przystąpić do wieczerzy. I jeszcze jedno. Nie wolno od wieczerzy dochodzić, jeżeli zapomni się jakiejś łyżki to trzeba ja przełożyć od siebie, a nie odchodzić od stołu, żeby człowiek w przeciągu roku nie był taki zabiegany.
Zasiadając do stołu śpiewa pani kolędy?
Prawie każde znam i śpiewam.
A opłatek? Nie ma się pani z kim przełamać…
Sama się łamie. Dzieciom z początkiem grudnia wysyłam razem kartką. I czy by one przyjechały czy nie, to zawsze sobie życzenia składamy.
Gdyby ktoś zapukał do pani drzwi w wigilijną wieczór, to otworzy je pani?
Oczywiście, bo trzeba. Jedynie, gdyby był to człowiek pijany, to należałoby zwrócić uwagę. Ale każdemu należy otworzyć i zapytać, o co chodzi. I zaprosić, jeżeli jest to ten moment na wigilię. Jeżeli ktoś wejdzie, to ma być to nakrycie dodatkowe.
A zdarzyło się pani, że ktoś niespodziewany zapukał do drzwi w Wigilię?
Tak. Było to w Bobrownikach. Do męża przyszedł starszy pan, nawet mu za jakąś pracę fizyczna kaczkę pod pachą przyniósł. Była tak pospiesznie obrana, bo ona nie była jeszcze nawet opalona. Ale chciał mu sprawić radość i właśnie ją przyniósł. My go do stołu zaprosiliśmy.
Był samotny?
Nie wiem. Wiem tylko tyle, że dzieci miał. Ale czy w tym roku był sam, nie zapytałam, bo to nie było istotne w tym momencie. W zasadzie nie należy za dużo wypytywać. Po prostu usiadł z nami do stołu.
Tęskni pani za tą wigilią, gdy były z panią dzieci?
Jak dziewczynki były młodsze, to ja Wigilię bardzo lubiłam, teraz też lubię, no, bo samotność jest, jaka jest, ale ze wszystkim należy się pogodzić. Pamiętam, że wstawałam o 4 rano i do godziny 9 wszystko było już gotowe. Wstawiane były tylko ziemniaczki. I my bez stresu, bez nerwów zasiadaliśmy do stołu. I wszędzie zdążyliśmy.
Wtedy nie było ważne, co było na stole, czy były prezenty?
Tak. Bo najważniejsze było zdrowie. Człowiek patrzył na te dzieci, że są zdrowe, że są szczęśliwe… Ale losy się tak toczą jak się toczą…
Pani się nie poddaje?
Nie, bo nie można się poddawać. Ale ile można mieć tego optymizmu w sobie. Pytam ile?