Zaczynał zaraz po studiach w 1973. Wtedy była to jeszcze „Aparatura”. 24-letni Tadeusz trafił najpierw do działu eksportu. Radził sobie świetnie w tej branży, dlatego szybko zaczął kierować działem ekonomicznym, aby 10 lat później stanąć na czele przedsiębiorstwa.
Przez lata Spomasz stał się marką samą w sobie. A sam Tadeusz Rak jedną z najbardziej rozpoznawalnych osobistości w Pleszewie. Zawdzięcza to nie tylko niezwykłej charyzmie, ale też imponującej działalności w sferze społecznej. Jest członkiem m.in. Strzeleckiego Bractwa Kurkowego, współzałożycielem Stowarzyszenia Zasłużonych dla Ziemi Pleszewskiej oraz prezesem Pleszewskiej Izby Gospodarczej.
Rozmowa z Tadeuszem Rakiem - przewodniczącym rady nadzorczej firmy Spomasz
Jest pan pleszewianinem z wyboru, nie z urodzenia?
Nie do końca. Borówiec, koło Sobótki, gdzie się urodziłem - kiedyś należał do powiatu pleszewskiego, a potem przypisano go do powiatu ostrowskiego. Ale to fakt, tam się urodziłem, chodziłem do szkoły, wychowałem. Borówiec to była mała miejscowość z rolniczą spółdzielnią, w której głównym księgowym, a później prezesem, był mój brat, Ryszard.
Jak pan wspomina rodzinny dom?
Prowadziliśmy małe gospodarstwo. Dziadek Michał, kiedy wybuchła I wojna światowa został powołany do armii pruskiej, jak wszyscy wtedy. Niecały rok po wybuchu wojny zginął pod Verdun. Babcia została sama z małym Kaziem, moim ojcem. Mama urodziła nas pięcioro. Dwójka mojego rodzeństwa zmarła jako niemowlęta - to był czas wojny, takie rzeczy były na porządku dziennym. Zostaliśmy w trzech: ja, Ryszard i Janek. Żyję jeszcze tylko ja.
Do szkoły chodził pan w Sobótce?
Tak, do podstawówki. Potem pojawił się problem. Trzeba było zdecydować - co dalej. W domu mówili idź do szkoły rolniczej, będziesz rolnikiem. Pojechałem nawet do placówki w Przygodzicach - na dwa tygodnie takiego kursu przygotowawczego. Trochę pędzili nas tam do prac polowych, do zagrabiania siana i to muszę przyznać, nie bardzo mi się podobało. Nie czułem tego, ale egzamin zdałem, bo w domu kazali. W tym czasie przyjechał do nas ze Śląska stryjek i mówi do mnie - co ty taki zmartwiony? A ja na to odpowiadam , że wysyłają mnie do szkoły rolniczej, a ja nie chcę. A gdzie ty chcesz iść? – pyta. Do technikum ekonomicznego. Wujek do mnie - jedziemy tam.
Do tego technikum?
Tak, prosto do dyrektora. Wujek górnik był, wygadany i stanowczy. Dyrektor ekonomika mówi: przyjmiemy cię, ale musisz podejść do egzaminu i go zdać. Był piątek, egzamin w poniedziałek. Co było robić. Przystąpiłem, zdałem i zacząłem naukę w moim wymarzonym zawodzie, w ekonomiku w Ostrowie Wlkp.
Jakim był pan uczniem?
Średnim raczej (śmiech). Nawet z matematyki - pamiętam to jak dziś – pani powiedziała do mnie zdziwiona „ty chcesz iść na studia?”. W klasie było nas tylko kilku chłopaków. I w trójkę chcieliśmy na studia iść. Mogłem pójść od razu do pracy. To były takie czasy, że po maturze zaraz była praca w biurze gwarantowana. Ale my się zaparliśmy, że chcemy na studia. Zaczęliśmy przygotowania, spotykaliśmy się w czwórkę i się uczyliśmy, przygotowywaliśmy się uczciwie do egzaminów.
I całej trójce się udało?
Owszem. Rozpoczęliśmy studia na Wyższej Szkole Ekonomicznej dzisiaj to jest Uniwersytet Ekonomiczny w Poznaniu.
Jak wspomina pan ten czas? Dużo imprezowaliście?
Dobrze wspominam te czasy (śmiech). Życie w akademiku zupełnie różni się od życia na stancji. Kino i „fajfy” i jakoś to życie płynęło studenckie. Ale do czasu. Na czwartym roku na uczelnię przyjechał Mieczysław Rozynek - kadrowiec z pleszewskiej „Aparatury”. Kusił nas studentów, że jak przyjdziemy pracować do „Aparatury” - dostaniemy mieszkania. Akurat się wtedy budowało osiedle PPR w Pleszewie.
Skusił pana tym mieszkaniem?
No tak, w 1971 roku przyjechaliśmy do Pleszewa podpisać umowy stypendialne. To było korzystne, jak na tamte czasy. Mnie wtedy nie przysługiwało stypendium, ze względu na zarobki rodziców, a tutaj po podpisaniu umowy dostawałem dość pokaźne stypendium. Dla studenta to były naprawdę dobre pieniądze, nie myślało się wtedy o konsekwencjach podpisania takiej umowy. Naprawdę wszyscy byli zadowoleni, ci co podpisali.
Studia się skończyły i musiał pan odpracować stypendium?
Tak. W tym czasie poznałem też żonę.
Na studiach?
Nie. Żona jest rok młodsza ode mnie, chodziła do tej samej szkoły podstawowej, ale co najdziwniejsze, ja jej wtedy nie znałem. Poznałem ją jak byłem na studiach. Spotkałem ją jak wróciłem z Poznania do domu. Pojechałem na Sylwestra do pałacu, do Sobótki. I tam się zaczęła nasza miłość. Najpierw jeździłem do niej do Wrocławia, bo ona tam pracowała, ona do mnie do Poznania, aż nie skończyłem studiów, to były lata 70-te.
Potem był czas „Aparatury”?
Dokładnie 1 października 1973 roku rozpocząłem pracę.
Pamięta pan pierwszy dzień w firmie?
Pamiętam. Przyszedłem do dyrektora - Arkadiusza Marciniaka - długoletniego dyrektora „Aparatury” i pytam - gdzie mam pracować? A on na to - gdzie byś chciał? Na to ja, że do eksportu. A on, że do eksportu to nie, bo tam tylko zasłużeni pracownicy idą. Ale ostatecznie się zgodził i tak się zaczęła moja praca. Faktycznie posadzili mnie w jednym biurze z czterema „bosami”, ja tam najmłodszy byłem, ale szybko się zaaklimatyzowałem. Wszystko zaczęło się układać, urodziła nam się córka w tym czasie, a tu nagle przychodzi wezwanie z wojska. Cóż było robić, trzeba było swoje odsłużyć.
Gdzie pan trafił?
Najpierw do Wrocławia, ale gonili nas tam mocno, a my panowie magistrowie nie chcieliśmy dać się gonić. Pewnego dnia przyjechała do nas generalicja z Warszawy, zobaczyć pierwszych sorowców (SOR) ze szkoły oficerów rezerwy. Przyjechali na rozmowę do nas i pytają, jak wam się tu podoba. Ja tam trochę ponarzekałem, że chciałem być kwatermistrzem i przenieśli mnie do Poznania, a stamtąd do jednostki w Powidzu. Tam przez pół roku rządziłem materiałami pędnymi i smarami dla jednostek lotniczych. Dokładnie 23 grudnia dostałem awans na podporucznika Wojska Polskiego i z takim stopniem wróciłem do Pleszewa.
Na to samo stanowisko?
Tak. Byłem najpierw w dziale eksportu, to była ciekawa praca. Kontakty, ciekawe kontrakty, działo się wtedy sporo.
Który kontrakt zapadł panu w pamięci z tamtych czasów?
Duży kontrakt z Marokiem na budowę gorzelni melasowej. Prowadziliśmy zabezpieczenie urządzeń, wysłaliśmy z Pleszewa do Maroka ludzi i oni budowali gorzelnię. Zbudowali oczywiście, bo pojechali tam naprawdę świetni fachowcy, ale nie obyło się bez problemów. Bo, żeby robić spirytus trzeba dostarczyć wodę pitną. Nasi pytają Marokańczyków, gdzie ta woda pitna? Ci pokazują strumyk jakiś - co płynie obok - i że to jest woda pitna. Nasi, że się nie nadaje, tamci swoje. Skończyło się na tym, że wybudowaliśmy im studnie głębinową. Potem był problem - kto za to odpowiada, ale jako Spomasz nie daliśmy na siebie zrzucić winy. To były dobre wyjazdy dla naszych ludzi. Każdy, który przyjechał stamtąd po kilku miesiącach, to kupował sobie dużego fiata za dolary, które tam zarobił. To było coś w tamtym czasie.
To nie jedyny taki egzotyczny kontrakt, prawda?
Oj, było tego sporo przez te wszystkie lata. Haiti, Jordania, Wietnam, Egipt, Syria, Peru, USA, Honduras czy Sudan i Chiny, gdzie w latach 80-tych budowaliśmy z nimi trzy fabryki cukierków. Nasi tam przez trzy miesiące pracowali i mieszkali. Zresztą byłem w Chinach osobiście nadzorować te budowy. Wtedy zobaczyłem - jak oni naprawdę żyją i pracują, bo jeździliśmy głównie po prowincjach. Inny świat. Inne czasy. Wtedy też zaczęły się pojawiać propozycje pracy z innych zakładów.
Od kogo?
Ze Spomaszu Ostrów i z Famotu. Jak odszedł stamtąd dyrektor Bonowicz, to do domu przyjechała rada pracownicza i związki zawodowe z Famotu prosząc mnie żebym przyszedł do nich na dyrektora. No i muszę przyznać, że była to atrakcyjna propozycja, również finansowa. Zakład był porównywalny z naszym. Mocno zastanawiałem się - czy iść tam, czy nie iść. Ale zawsze ta „Aparatura” była mi bliska, znałem zakład od podszewki, tam zaczynałem. W końcu zrezygnowałem i powiedziałem – nie, zostaję w „Aparaturze”. W tym czasie zmieniali się po kolei dyrektorzy: Arkadiusz Marciniak, potem Zdzisław Reich. Była taka sytuacja, że po jego odejściu przyszli do mnie ludzie z „Solidarności” i mówią: Tadeusz, masz startować na dyrektora. Nie chciałem początkowo, bo byłem lojalny, ale jak się okazało, że dotychczasowy dyrektor nie startuje to przystąpiłem do konkursu i go wygrałem.
To chyba nie były łatwe czasy dla zakładu.
Początek lat 90-tych przygotowywaliśmy zakład do prywatyzacji. Famot został sprzedany w tym czasie. Naszym ludziom się to nie podobało. Pytamy się ich: Co mamy zrobić? Bo mieliśmy propozycję prywatne, ale też Narodowego Funduszu Inwestycyjnego, który chciał przejąć firmę i pomagać ją rozwijać. Takie były zapowiedzi. Ale nasi ludzie powiedzieli nie, my nie chcemy tak jak „obrabiarki”, chcemy przez NFI. Podpisaliśmy umowę z Narodowym Funduszem Inwestycyjnym nr 5. Mieli nas wspierać i rozwijać, praktyka pokazała jednak co innego.
Z perspektywy czasu ten proces był dla firmy najtrudniejszy?
W sumie najtrudniejsze to było, kiedy w latach 90-tych nastąpiła zmiana systemów gospodarczych. Cały zachód odwrócił się wtedy od nas i powiedział: my żadnych socjalistycznych urządzeń nie chcemy. Zacząłem jeździć po Niemczech, żeby spróbować sprzedać nasze urządzenia, żeby ratować zakład, bo było ciężko, a tam powiedzieli: Nie, to jest socjalistyczne, my nie chcemy tych maszyn. Tak nas potraktowano wtedy. Naprawdę to był najtrudniejszy okres kiedy zlikwidowana została RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej). Kiedy był RWPG - nie nadążyliśmy wysyłać wagonów powiedzmy do Rosji, do NRD, Czech. Linia kolejowa była załadowana naszymi maszynami. Tyle było zamówień. W momencie kiedy RWPG się skończyło, stanęliśmy w miejscu i zaczęliśmy się zastanawiać - co będziemy dalej robić. Pierwsza firma, która nam zaufała wtedy to była firma Stephan, do dzisiaj ją zresztą obsługujemy. (…) Pamiętam jak przyjechali do nas Niemcy, jak się dziwili kiedy weszli na produkcję, że u nas taki porządek, czysto. Ja mówię do nich, tak jesteśmy nauczeni, tak pracujemy. To spowodowało, że Niemcy nam zaufali i powiedzieli – będziemy współpracowali.
Dzięki temu zaufali wam też inni?
Przyczyniło się też do tego ISO, które sam osobiście wprowadziłem do firmy, aby podnieść standardy i móc konkurować na światowych rynkach. Inne zakłady tego nie miały, to było pionierskie, ale udało się.
Ale potem się okazało, że NFI chce was sprzedać.
Najpierw nas chcieli połączyć z innym zakładem. Próbowali tworzyć jakieś dziwne twory. Ale znalazłem w radzie nadzorczej przyjaciela, który miał nas bezpośrednio nadzorować – to był Anglik, Tony Wilson. Przeprowadziłem z nim wiele rozmów. On mi mówi - pamiętam to do dziś: socjalizmu już nie ma, musisz robić tak, jak na zachodzie, patrz, ucz się i naśladuj. I tak robiłem. W tym czasie zaczęliśmy szukać, kto ewentualnie odkupiłby akcje od NFI. Myśmy w tamtym czasie dużo współpracowali z panem Andrzejem Cichowskim właścicielem Terravity, po kilku rozmowach, zgodził się. Wykupił tyle, że mógł działać samodzielnie. W międzyczasie ja wykupiłem również część akcji i razem z Cichowskim zarządzaliśmy firmą. Byliśmy my we dwójkę i Skarb Państwa, który też z czasem spłaciliśmy, podobnie jak pracowników. I całość akcji trafiła w moje ręce. Stałem się jedynym właścicielem, potem prezesem zarządu i tak minęło 50 lat (śmiech). Nie ma już „Aparatury”, na jej miejscu wspólnie z załogą zbudowałem Spomasz. Nadal tutaj jestem, a firma, mam nadzieję, zostanie jeszcze długo po mnie.
Jaka jest największa siła Spomaszu?
Zawsze byli nią - i będą - ludzie. Nie jacyś przypadkowi, tylko świetni, wybitni fachowcy, na których wiedzy zawsze możemy polegać. Myślę, że to jest nasza największa wartość, ale też wizytówka firmy. Musimy mieć fachowców, to nie może być przypadkowy człowiek. Cały proces tworzenia rozpoczyna się od kontaktu z klientem i zamówienia, potem jest projektowanie, konstrukcja, tworzenie. Tu każdy element ma znaczenie i jest tak samo ważny. Dzięki temu powstają wyjątkowe zlecenia, tak jak np. kolumny i skraplacz oparów dla największej w Polsce linii do produkcji bioetanolu k. Nysy Kłodzkiej. Urządzenie ma ponad 30 m długości. Był to kontrakt, który rzeczywiście zapadł mi w pamięć. Przełomowy, ale i zyskowny.
Nie stoi pan już na czele zarządu. Przekazał pan pałeczkę córce. Z firmy pan jednak nie odchodzi.
Ja firmę budowałem i zależy mi na niej, ale sądzę że moim dzieciom, mojej rodzinie, ale też moim pracownikom, również. Zostawiam ją w dobrych rękach, świetnych fachowców, dlatego jestem spokojny. Jako przewodniczący rady nadzorczej będę spoglądał z boku i jeśli zechcą, służył pomocą. Ale formalnie jestem emerytem. Może będę miał więcej czasu na angażowanie się w moje społeczne projekty.
A jest tego sporo.
To prawda. Zawsze byłem społecznikiem, angażowałem się w życie samorządowe jako radny i działałem, i nadal to robię w wielu organizacjach. Mam nadzieję, że jeszcze wiele lat społecznej pracy przede mną. Bo sporo zostało do zrobienia.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.