reklama

Józefa Ciesielczyk z Sośnicy wspomina dzieciństwo i młodość na Podolu

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Józefa Ciesielczyk z Sośnicy wspomina dzieciństwo i młodość na Podolu - Zdjęcie główne

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

HistoriaW niedzielę szli święcić palmy. - Po wyjściu z kościoła chłopcy tymi palmami bili dziewczęta i mówili: „łoza bije, nie zabije, za sześć noc - Wielkanoc”. A dziewczęta piszczały i uciekały!” – opowiada Józefa Ciesielczyk (z domu Kubów). Dziś mieszka w Sośnicy, ale pochodzi z Berezowicy Małej na Podolu, gdzie w czasie wojny banderowcy wymordowali 131 Polaków.
reklama

Józefa Ciesielczyk z Sośnicy dzieciństwo i początek młodości spędziła w Berezowicy Małej na Podolu. Tam jej rodzina mieszkała od pokoleń w przyjaźni z miejscowymi Ukraińcami. Dopiero wybuch II wojny sprawił, że mordowanie Polaków nocami przez banderowców podzieliło narody. Choć jak przyznaje nasza rozmówczyni wielu Ukraińców pomagało ukrywać się polskim rodzinom.

 

Do wybuchu wojny pani Józefa mieszkała razem z ojcem, braćmi: Władysławem i Bronisławem oraz siostrą Adelą właśnie w Berezowicy Małej w woj. tarnopolskim (tereny te po 1945 roku włączono w granice Związku Radzieckiego). Większość mieszkańców wioski to byli Polacy. Kubowowie sąsiadowali z Ukraińcami i przyjaźnili się z nimi.

reklama

- Oni chodzili do cerkwi, byli grekokatolikami, my do kościoła. Dużo było we wsi mieszanych małżeństw. W szkole nauka była po polsku, tylko oni religię mieli po ukraińsku - opowiada pani Józefa.

 

Jej przodkowie mieszkali w Berezowicy od wielu pokoleń. Za udział w wojnie polsko-bolszewickiej w szeregach armii Hallera, ojciec pani Józefy mógł dostać ziemię nieopodal na Wołyniu, ale nie chciał, wolał zostać na Podolu. 

 

Przed wojną życie płynęło spokojnie i rodzinnie. Sielankę przerwała śmierć mamy pani Józefy w 1937 roku. Jednak rodzina starała się żyć dalej. Święta obchodzono szczególnie uroczyście. W niedzielę palmową szli święcić palmy.

reklama

- Po wyjściu z kościoła tymi palmami chłopcy bili dziewczęta i mówi: „łoza bije, nie zabije, za sześć noc - Wielkanoc”. A dziewczęta piszczały i uciekały!” – opowiada z uśmiechem Józefa Ciesielczyk.

 

W wielką sobotę chodzili do kościoła święcić potrawy.

Tylko to też nie były takie małe koszyczki, jak dziś dzieci noszą, ale ogromne kosze, z wikliny, pomalowane, z zamykaniem, i ze wszystkimi potrawami ze stołu do święcenia. Ten koszyk był taki ciężki, że nie mogłam go unieść. Do tego jeszcze zabierałam paschę, taki placek drożdżowy zawinięty w obrusik. To pod pachą niosłam, bo już nie mieściło się w koszyku - wspomina pani Józefa.

reklama

 

Wszyscy ustawiali się wokół kościoła, otwierali kosze i ksiądz święcił potrawy. Pani Józefa była wtedy nastolatką. Wspomina, że kiedy Ukraińcy, grekokatolicy obchodzili swoje święta, Polacy nie wychodzili w pole, nie pracowali, aby ich uszanować. Tak samo robili Ukraińcy, kiedy były polskie święta. Chodzili też nawzajem do swoich - tak różnych - kościołów.

- Nie można powiedzieć, że wszyscy Ukraińcy byli źli. To banderowcy chcieli wolnej Ukrainy, tylko dla nich, bez Polaków. Na pewno jacyś sąsiedzi z nimi współpracowali, ale ja nigdy żadnej twarzy nie widziałam, przeważnie mordowali nocą, a my byliśmy pochowani - opowiada pani Józefa.

reklama

 

Potem wybuchła wojna i już normalnych świąt nie było. Gehenna zaczęła się 17 września 1939 roku, kiedy na tereny Polski weszli Sowieci. Trochę później, w 1941, kiedy już Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji, okupant się zmienił. Województwo tarnopolskie włączono do Generalnego Gubernatorstwa. W 1944 roku znowu wrócili Sowieci.

Bracia pani Józefy zaciągnęli się do Armii Polskiej, a ona z ojcem i siostrą została na gospodarstwie.

- Zbliżał się front. „Wołyń już był wymordowany", wiedzieliśmy o tym, bo to było niedaleko, a my się baliśmy, że teraz wezmą się za nas - wspomina pani Józefa.

 

W lutym 1944 roku miała 15 lat. 23 lutego był Popielec. W dzień było spokojnie, a Berezowica przeżywała pogrzeb młodej kobiety, która zmarła w połogu. Nikt nie podejrzewał, że w nocy się zacznie piekło.

– Najpierw podeszli pod dom mężczyzny, który w dzień pochował żonę i krewni u niego nocowali. Wdowiec wymknął się przez strych w bieliźnie, boso i pobiegł do wsi z krzykiem: "rżną nożami, siekierami". Całą rodzinę mu wymordowali... - pani Józefa ten obraz ma w pamięci do dziś.

 

Polacy zaczęli się chować po strychach, po piwnicach, schronach. Pani Józefa z siostrą nocowały u sąsiadki, a potem pobiegły do domu Jana Krąpca (jego syn był potem rektorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego), który miał w stodole schron na 30 osób. Ojciec został w domu. - On miał swoje kryjówki - wspomina pani Józefa.

Nagle poczuli swąd, wszystko wokół się paliło. Rano przybiegł sąsiad pochodzący z oddalonego o kilka kilometrów Wołynia i krzyczał: "bandy już nie ma, a wy się palicie". Sąsiadka Polka radziła, żeby uciekać, zanim schron zajmie się ogniem. W całej Berezowicy Małej płonęły domy Polaków.

Banderowcy oszczędzili tylko ulicę, na której mieszkali razem Polacy i Ukraińcy. To była ulica pani Józefy i dzięki temu dom stoi do dziś. - Nasza sąsiadka wybiegła na ulicę i krzyczała: Jezus, co to się narobiło – wspomina nasza bohaterka.

 

Kiedy siostry wyszły ze schronu, bo w dzień było bezpiecznie, poszły na swoje podwórko. - Zobaczyłyśmy ciocię leżącą na śniegu - opowiada pani Józefa. Okazało się, że banderowcy złapali ją postrzelili kulą tzw. "dum dum", która z jednej strony wpada, a wychodząc rozszarpuje wnętrzności. Ciocia jeszcze żyła. Zanim umarła, powiedziała bratanicom, że ojciec jest na strychu. I rzeczywiście był tam, leżał na belce i dzięki temu przeżył.

Wcześniej, przed tą straszną nocą, cała rodzina pochowała meble, wyniosła wszystko z domu i dzięki temu banderowcy myśleli, że wszystkich już zamordowano. Ojciec słyszał, jak mówili: "nasi tu już byli". Jeden wydał komendę: "żari!" (podpalaj!), ale inny pokazał na dom sąsiadów - Ukraińców i powiedział, że nie mogą, bo tam „nasi mieszkają”.

 

Pani Józefa pamięta, że po całonocnym pogromie ludzie się zbierali i liczyli zmarłych. Jeden ze schwytanych się uratował, bo... umiał pacierz po ukraińsku odmawiać. Uratowała się też kobieta, która z dwuletnim dzieckiem siedziała na korycie dla świń. Przestrzelona, uciekła przez ogień, dziecko wcześniej zginęło. Michałowi Budnikowi - staruszka pamięta imię i nazwisko, udało się skoczyć w ogień i uciec. Żonę i czworo dzieci mu zabili.

Polacy się pakowali i uciekali do Tarnopola. Siostry Kubówny też pojechały, ich ojciec został we wsi i pilnował zwierząt.

- To było jak z deszczu pod rynnę... - wspomina pani Józefa.

 

7 marca 1944 do Berezowicy weszła Armia Czerwona, a Tarnopol, gdzie mieszkały córki Jana Kubowa, wciąż przechodził z rąk do rąk. Sowieci walczyli z Niemcami przez 6 tygodni.

 

W Niedzielę Palmową na dom, w którym mieszkały w Tarnopolu dzieci Jana Kubowa, spadła bomba. Trzeba było wracać do Berezowicy, a tam pusto.

- Ojciec w glinianym garnku na Wielkanoc nagotował nam ziemniaków na obiad - mówi pani Józefa. W drugie święto mężczyźni poszli na wojnę. Śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła". Latem 1944 roku znów trzeba było się chować, bo pokazały się bandy. I tak mijały tygodnie. Polacy po nocach się ukrywali. W grudniu 1944 Ukrainiec Bartków ukrywał Adelę i Józefę w murowanej stodole, a rano wypuszczał. - Mieliśmy bardzo dobrych sąsiadów. Oni nam pomagali i nas ukrywali, ile mogli - wspomina pani Józefa.

 

20 grudnia, w odpust św. Mikołaja prawosławnego sąsiad oznajmił, że nie może już dłużej dziewcząt ukrywać, bo grozi mu śmierć.

 

Od października 1944 roku w Tarnopolu Komitet Polski organizował wyjazdy Polaków. Było wiadomo, że przesunięto granice przedwojenne i "tu już Polski nie będzie". Polacy mogli wyjechać albo podpisać obywatelstwo radzieckie. Jan Kubów z córkami postanowił jechać. Termin wyjazdu był wyznaczony na Wigilię 1944 roku. Jednak wyruszyli dopiero w Sylwestra. Zabrali do wagonu 20 kwintali zboża, trochę osobistych rzeczy, krowę musieli zostawić w Tarnopolu na rampie. Nie mogła zająć miejsca w wagonie towarowym, w którym jechało siedem rodzin.

- Pociąg ruszył 1 stycznia 1945 roku do Lwowa, gdzie na bocznicy czekaliśmy na kolejny pociąg, do którego nas mogli doczepić – wspomina Józefa Ciesielczyk.

 

Jechała "do Polski" z ojcem Janem i siostrą Adelą. Bracia Bronisław i Władysław byli na wojnie. Kolejny przystanek był w Bełżcu, gdzie wagon znów stał na bocznicy. Było zimno i brakowało jedzenia. Nikt nie chciał się podzielić chlebem.

 

W końcu wagon doczepiono i pociąg ruszył na Rawę Ruską, gdzie była nowa granica z Polską. W Krasnymstawie pociąg się zatrzymał. Kilka rodzin zostało, a Kubowowie pojechali dalej. Mieli w Czajkach zająć gospodarstwa opuszczone przez Ukraińców, których wywieziono na wschód. Ale pustych domów już nie było.

Sołtys błagał, żeby ktoś się zlitował i przyjął siostry z ojcem pod dach, przecież była zima. W końcu przygarnęła ich czteroosobowa rodzina. - Wszyscy mieszkaliśmy w jednej izbie z klepiskiem zamiast podłogi. Spaliśmy w ubraniach, szerzyła się wszawica. Chleb wypiekaliśmy razem. Zawsze cztery bochenki - wspomina pani Józefa. Czasem gospodyni częstowała przesiedleńców ziemniakami czy mlekiem.

 

Wiosną 1945 roku jeden lwowiak pojechał na Ziemie Odzyskane, a Kubowowie zajęli jego dom. W maju przyjechał brat Władysław. Jesienią Kubowowie, bez Adeli, która zapoznała tu męża i została, postanowili wyjechać do Wielkopolski, a dokładnie do Sośnicy, gdzie już mieszkało 16 rodzin z Berezowicy.

Otrzymali gospodarstwa opuszczone przez Niemców, którzy tu mieszkali przez poprzednie 100 lat, a w 1945 musieli uciekać na zachód. Janowi Kubów zaproponowano w zamian za opuszczone mienie zabużańskie, gospodarstwo pod lasem. Po doświadczeniach z banderowcami na wschodzie, ludzie bali się mieszkać daleko od centrum wioski. Ale – jak mówi pani Józefa, brat Władek się odważył.

 

Na gospodarstwie mieszkał jeszcze miejscowy gospodarz, który prawdopodobnie sam je sobie zajął po Niemcach. Przez kilka miesięcy mieszkali więc wspólnie.

- Na wschodzie zostawiliśmy dom murowany, a ten był z gliny - wspomina Józefa Ciesielczyk.

 

Była obora, świniarnia z 1882 roku i stodoła. Miejscowi patrzyli z początku niezbyt przychylnie na zabużan. Inne stroje, inne zwyczaje, inna kuchnia, śpiewny język - odróżniał przesiedleńców od zasiedziałych mieszańców wsi. Nawet ulica, przy której mieszkali Berezowiczanie, potocznie nazywała się "ruska". Przesiedleńcy trzymali się więc razem. Nawet ci, którzy przyjechali do Sośnicy z Galicji po pierwszej wojnie. Wśród nich pani Józefa znalazła sobie męża. - Jak w "Samych swoich" - mieszkał za płotem – wspomina.

 

Ślub odbył się w 1954 roku. Bracia pani Józefy poszli w świat: Władysław skończył leśnictwo, Bronisław - rolnictwo. Władysław Kubów napisał książkę o tragicznych losach mieszkańców Berezowicy Małej. W latach 90. na cmentarzu w Sośnicy odsłonięto pomnik upamiętniający 131 ofiar rzezi z 24 lutego 1944 roku. I na ten pomnik początkowo miejscowi nie patrzyli przychylnie. Były nawet groźby zburzenia go. Ale pani Józefa wraz z mężem prowadziła spokojne życie na gospodarstwie. Wychowali syna Krzysztofa, który obecnie mieszka tam z mamą i żoną Jolą oraz córkę Marię - nauczycielkę w Zespole Szkół Technicznych w Pleszewie.

Od II wojny Józefa Ciesielska była na Ukrainie dwa razy, jeszcze za czasów Związku Radzieckiego. W 1979 pojechała z synem. Dwa tygodnie mieszkali u ukraińskich znajomych, którzy przysłali im zaproszenie - inaczej nie można było wjechać do ZSRR.

- To już nie ta wieś, co za naszych czasów. Wiele domów już nie odbudowano, ale nasz ocalał i był zamieszkany. Po wojnie przesiedlono tam Łemków z Bieszczad - opowiada pani Józefa.

 

W 1988 roku pojechała do Berezowicy z mężem. Gościli ich sąsiedzi - Ukraińcy. Grobu matki nie znalazła, bo cmentarz polski jest zarośnięty. Wiedziała tylko, że leży gdzieś obok mogiły dziedziczki Konopackiej. Dzięki działaniom Instytutu Pamięci Narodowej postawiono tam pomnik z nazwiskami wszystkich pomordowanych Polaków. Wcześniej - w 1979 - pani Józefa nie rozmawiała ze swoimi ukraińskimi znajomymi o pogromie. Za drugą wizytą dopiero nawiązała się rozmowa.

Ukrainka - dawna sąsiadka pytała „gdzie żeście byli w tę noc?". - U Krąpców - odpowiedziała zgodnie z prawdą pani Józefa. Na ulicy dawni sąsiedzi ją rozpoznawali. Do swojego dawnego domu nie weszła, bo właściciela nie było na miejscu. Jak wspomina, w nocy podeszła tylko pod próg i go ucałowała, tak jak papież polską ziemię.

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama