Kazimiera Bursztynowicz – z domu Walczak - 21 stycznia obchodziła swoje 98. urodziny. Mieszkanka Kucharek w gminie Gołuchów jest dziś jednym z ostatnich świadków tragicznych wydarzeń z 1940 roku – kiedy rozpoczęła się pierwsza fala deportacji Polaków na Sybir… Sowieci nie mieli litości. Deportowani ludzie praktycznie codziennie musieli toczyć walkę o przetrwanie - w sowieckich obozach na krańcu „czerwonego” imperium… Poznajcie historię mieszkanki Kucharek – utkaną ze wspomnień kobiety i opowiadaną słowami jej córki, pani Heleny.
Wywóz na Sybir. Początek
Pani Kazimiera urodziła się 21 stycznia 1924 roku w rodzinie ziemiańskiej.
– Rodzice mamy prowadzili 15-hektarowe gospodarstwo w Grudzielcu Nowym (okolice dzisiejszych granic między powiatem pleszewskim a ostrowskim, dop. red.) – opowiada Helena Pawłowska, córka pani Kazimiery.
Pelagia oraz Antoni Walczak – bo tak nazywali się rodzice dzisiejszej 98-latki – mieli w sumie dziewięcioro dzieci: Janinę, Czesława, Helenę, Wandę, Stefana, Stanisława, Kazimierę, Zofię i Kazimierza.
Z relacji rodzinnych dowiadujemy się, że Helena zmarła, gdy miała 18 lat. Najstarsza siostra – Janina – wyszła z kolei za mąż za Walentego Kałowego z Broniszewic.
- Wyprowadzili się na tereny wyzwolone po wojnie w 1920 roku z bolszewikami - i tam dostali gospodarstwo, ponieważ Walenty miał skończoną szkołę rolniczą i był dobrym kandydatem na osadnika – opisuje losy rodzeństwa swojej mamy, pani Helena.
Walenty i Janina osiedlili się w Gliniszczach – w ówczesnym województwie poleskim z czasów II Rzeczpospolitej. Prowadzili 26-hektarowe gospodarstwo, gdzie dorobili się sporego inwentarza – kilku krów, koni, wielu świń i drobiu.
– Walenty posiadał rozlewnię mleka i zaopatrywał kawalerię w siano dla koni – wspominała sama pani Kazimiera.
Kobieta – w wieku 13 lat – wyjechała na Kresy do siostry i szwagra, by pomagać im przy dzieciach – Stasiu, który miał 3 latka oraz Teresie – która miała roczek.
Sowiecka agresja
W 1939 roku - gdy wybucha wojna – tereny na wschodzie Polski - po sowieckiej agresji 17 września - zostają siłą włączone do granic ZSRR. Dla mieszkających tam Polaków rozpoczął się koszmar.Jak opisują dziś historycy – sowietyzacja i związany z nią terror i aresztowania - były na porządku dziennym na terenie zagarniętych ziem. Deportacje, które rozpoczęły się już na początku 1940 roku – miały jeden cel: zniszczyć ślady polskiej państwowości.
Wywózki w najodleglejsze obszary sowieckiego imperium podzielono na kilka etapów. Pani Kazimiera wypędzona była już podczas pierwszego z nich – podczas akcji, którą Sowieci rozpoczęli w nocy z 9 na 10 lutego.
Koszmar o poranku
Jak wspomina, był przeraźliwie mroźny poranek, 10 lutego 1940 roku. Temperatury dochodziły wówczas do -30 st. C. O godz. 6.00 rano w drzwi uderzyły rosyjskie kolby. Do gospodarstwa wkroczyli enkawudziści.
– Kazali spakować się w 10 minut, rekwirując przy tym sami wszelkie cenne rzeczy. Mówili krótko: że jadą w „sowiecki sojuz” – opisuje córka pani Kazimiery.
Rodzina na saniach została zawieziona najpierw do pobliskiej szkoły, gdzie zbierano wszystkich mieszkańców, a następnie przewieziona na stację kolejową. Tam rozdzielano ludzi – kobiety z dziećmi były wpychane do jednego bydlęcego wagonu, mężczyźni do innego. Rozpoczęła się koszmarna, kilkutygodniowa „podróż” w głąb ZSRR. Podróż do Archangielska, której wielu nie przeżyło…
Umierali w wagonach
Warunki, jakie panowały w bydlęcych wagonach były koszmarne. Panujący głód, z powodu dramatycznie niskich racji żywnościowych, woda do picia, którą najczęściej był roztopiony śnieg, przeraźliwy mróz oraz dziura w podłodze wagonu – która miała być „toaletą” w pędzącym pociągu…Wiele osób z powodu koszmarnych warunków sanitarnych po prostu umierało.
– Bardzo dużo ludzi po drodze zachorowało – szczególne najsłabsi – dzieci i starsi, umierali z zimna i głodu. Ich ciała Sowieci po prostu wyrzucali na pobocza torów, a pociąg ruszał dalej… - pani Helena przywołuje wspomnienia 98-latki…
Niewyobrażalna bieda
Po przyjeździe na miejsce rozpoczęło się „zakwaterowanie”. Według wspomnieć, Kazimiera oraz Janina z dziećmi - zostali przydzieleni do ludzi niewyobrażalnie biednych. Jak wiemy dziś z relacji świadków i historyków - wielu zesłańców kwaterowano wówczas po prostu w zwykłych ziemiankach i lepiankach - tak ciasnych, że nienadających się właściwie do „zamieszkania”.Jak wspominała pani Kazimiera, każdy dzień był walką o życie – głód był bowiem ogromny, a prace, jakie musieli wykonywać – niezwykle ciężkie. Jak wiemy dziś z relacji świadków i historyków, podstawę pożywienia deportowanych stanowił wówczas gliniasty, czarny chleb, będący jednocześnie – obok wodnistej zupy – „wynagrodzeniem” za wykonywaną pracę. Przydział różnił się - w zależności od regionu, zatrudnienia i wypracowanych norm, jednak wszędzie otrzymywane porcje nie wystarczały na wyżywienie całej rodziny.
- Gdy przychodziło lato – mogli chodzić do lasu na grzyby i jagody – tym mogli się wówczas nieco nasycić. Generalnie jednak – na każdą osobę był przydział jednej kromki chleba… - opisuje pani Helena.
Zesłańcy, by przeżyć walczyli jak mogli z niedoborami - sprzedawali więc m.in. swoje ubrania…
– Na Syberii umarła starsza siostra mamy – Janina. Pochowali ją szybko i bez rozgłosu w nocy – nie wolno było bowiem robić żadnych „zgromadzeń” – relacjonuje opowieść swojej mamy Helena Pawłowska.
Dzieci Janiny – Staś i Teresa – trafiły po wszystkim do swoistego radzieckiego „przedszkola”, a sama Kazimiera została oddelegowana do wyrębu lasu. – Za to dostawała nieco większy przydział chleba. Gdy z kolei dzieci zachorowały – musiała się nimi opiekować – opowiada córka pani Kazimiery. Każdy dzień był walką. Ale wygrali tę walkę. Przeżyli…
Wyzwolenie
W roku 1945 kończy się w końcu wojna – następuje „wyzwolenie”.
– Po wyzwoleniu przewieźli ich na Ukrainę, koło Charkowa. Mama cieszyła się, że jest bliżej Polski. Dostała tam z czasem kawałek ziemi. Posadziła ziemniaki i warzywa. I to były ich główne produkty do jedzenia – jak opowiadała, w sumie przez sześć lat nie poznali smaku mięsa – opisuje pani Helena.
Opiekowała się cały czas dzielnie dziećmi siostry. Pewnego dnia Stasiu jednak poważnie zachorował. Lekarz wysłał wówczas Kazimierę po lekarstwa – by je zdobyć musiała przejść na pieszo 20 kilometrów. Niestety, gdy wróciła, było już za późno… Stasiu zmarł.
– Lecz lekarstwa uratowały wówczas inne chore dzieci z tego rejonu – opisuje pani Helena.
Zostały tylko z Teresą… Ostatecznie – po roku od tamtych wydarzeń – udało im się wrócić do Polski. Przyjechały pociągiem do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie czekali za nią bracia. Wówczas Kazimiera dowiedziała się, że jej ojciec zmarł w czasie wojny, a szwagier – mąż siostry Janiny – stracił kontakt z rodziną na kilka lat.
Po deportacji został oddelegowany do pracy przy wyrębie lasu w tajdzie. Przeżył ten koszmarny czas, a w trakcie wojny zaciągnął się do armii generała Andersa, formowanej w ZSRR.
– Z czasem przeszedł cały szlak bojowy – aż do Berlina. Był też odznaczany wielokrotnie za męstwo w boju. W międzyczasie cały czas szukał swojej rodziny – przez Czerwony Krzyż. Lecz odpowiedź była zawsze jedna: „nie znaju” – opowiada Helena Pawłowska.
Dopiero później, po wojnie – dostał w końcu wiadomość z Ministerstwa Obrony Narodowej, że córka Teresa wróciła do Polski. Żony i syna już niestety nie zobaczył…
Życie po wojnie
Zgodnie z relacją rodziny, Walenty – po odnalezieniu córki – zabrał ją i wspólnie zamieszkali w Broniszewicach.
– Teresą zaopiekowała się siostra Walentego, która nie miała dzieci. Gdy dziewczynka skończyła szkołę podstawową w Broniszewicach poszła do szkoły średniej – do technikum rolniczego w Grzybnie, a następnie skończyła szkołę pielęgniarską w Poznaniu, gdzie została ostatecznie przełożoną pielęgniarek na onkologii na Garbarach. Wyszła za mąż za Romana Łabęckiego, miała dwóch synów: Mikołaja i Marcina oraz dwie wnuczki. Często odwiedzała swoją ciocię – Kazimierę u nas w Kucharkach Po ciężkiej chorobie zmarła w roku 2018 – opowiada pani Helena Pawłowska.
Ojciec Teresy – Walenty – po wojnie już się nie ożenił. Mieszkał w PGR, gdzie pracował jako główny księgowy. Po przejściu na emeryturę kupił półtora hektara ziemi, gdzie się wybudował i założył plantację czarnej porzeczki. Po kilku latach zmarł nagle.
Nasza bohaterka – pani Kazimiera wyszła z kolei za mąż za Aleksandra Bursztynowicza. Urodziła 4 córki: Marię Zofię, Elżbietę, Helenę. Wszystkie wyszły za mąż, a rodzina powiększała się przez lata.
Na gospodarstwie państwa Bursztynowicz została córka Zofia (po mężu dziś Gabryszak), która ma dwie córki i syna. Kolejna córka pani Kazimiery - Maria – doczekała się dwóch córek i dwóch wnuczek (zmarła niestety nagle w roku 2000). Trzecia córka - Elżbieta - ma dziś dwóch synów i dwie córki, doczekała się także sześciorga wnuków. Sama pani Helena ma z kolei syna Mateusza i córkę Malwinę.
98 lat pani Kazimiery
Pani Kazimiera mieszka dziś właśnie z córką Heleną i jej mężem Romanem Pawłowskim w Kucharkach.
- Mateusz i Malwina bardzo mi pomagają przy babci Kazimierze - bo od kilku lat leży w łóżku. Bardzo cieszy się z nami, bardzo nas kocha i chce jeszcze żyć. 21 stycznia 2022 roku ukończyła 98 lat! Ma 11 wnuków, 9 prawnuków i 2 praprawnuczki. W roku 2006 dostała krzyż Sybiru – opisuje pani Helena Pawłowska.
"Gdyśmy jeszcze spali…"
Jak opisuje nam na koniec córka pani Kazimiery, jej mama często wspominała, że data 10 lutego – na stałe została wpisana w jej życiorys.
– Mama często powtarzała wierszyk: „10 lutego będziem pamiętali, Sowieci przyszli, gdyśmy jeszcze spali…” – kończy opowieść pani Helena…
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.