10 lutego 1940 roku rozpoczęła się przeprowadzona przez NKWD pierwsza masowa deportacja Polaków na Sybir. W głąb Związku Sowieckiego wywieziono około 140 tys. obywateli polskich.
Deportacja Polaków na Sybir. Mieszkanka gminy Gołuchów była jednym z ostatnich świadków tamtych wydarzeń
Te tragiczne czasy opisywała na naszych łamach m.in. pani Kazimiera Bursztynowicz z Kucharek.Mieszkanka gminy Gołuchów zmarła w sierpniu 2022 roku - i była jednym z ostatnich świadków tragicznych wydarzeń z 1940 roku, kiedy rozpoczęła się pierwsza fala deportacji Polaków na Sybir.
Dziś, w związku z rocznicą, przypominamy ponownie historię pani Kazimiery, którą opisywaliśmy ponad rok temu w "Życiu Pleszewa".
Sybiraczka z powiatu pleszewskiego
Sobota, 10 lutego 1940 roku. Trzaskający mróz za oknem sięga -30 stopni C. Jest 6.00 rano, gdy do rodzinnego domu pani Kazimiery wkraczają enkawudziści.W kilku słowach odczytują wyrok – wywóz na roboty w głąb „sowieckiego sojuzu”… Na spakowanie rodzina ma dosłownie kilkanaście minut.
Saniami jest transportowana na stację kolejową, gdzie z resztą wypędzonych z domów ludzi – jest rozdzielana i pakowana jest do bydlęcego wagonu.
Rozpoczyna się kilkutygodniowa „podróż” na Sybir. „Podróż”, której wielu nie przeżyło…
Początek...
Pani Kazimiera urodziła się 21 stycznia 1924 roku w rodzinie ziemiańskiej.
– Rodzice mamy prowadzili 15-hektarowe gospodarstwo w Grudzielcu Nowym (okolice dzisiejszych granic między powiatem pleszewskim a ostrowskim, dop. red.) – opowiadała nam przed rokiem w "Życiu Pleszewa" Helena Pawłowska, córka pani Kazimiery.
Pelagia oraz Antoni Walczak – bo tak nazywali się rodzice Kazimiery – mieli w sumie dziewięcioro dzieci: Janinę, Czesława, Helenę, Wandę, Stefana, Stanisława, Kazimierę, Zofię i Kazimierza.
Z relacji rodzinnych dowiadujemy się, że Helena zmarła, gdy miała 18 lat. Najstarsza siostra – Janina – wyszła z kolei za mąż za Walentego Kałowego z Broniszewic.
- Wyprowadzili się na tereny wyzwolone po wojnie w 1920 roku z bolszewikami - i tam dostali gospodarstwo, ponieważ Walenty miał skończoną szkołę rolniczą i był dobrym kandydatem na osadnika – opisywała losy rodzeństwa swojej mamy, pani Helena.
Walenty i Janina osiedlili się w Gliniszczach – w ówczesnym województwie poleskim z czasów II Rzeczpospolitej. Prowadzili 26-hektarowe gospodarstwo, gdzie dorobili się sporego inwentarza – kilku krów, koni, wielu świń i drobiu.
– Walenty posiadał rozlewnię mleka i zaopatrywał kawalerię w siano dla koni – wspominała sama pani Kazimiera.
Kobieta – w wieku 13 lat – wyjechała na Kresy do siostry i szwagra, by pomagać im przy dzieciach – Stasiu, który miał 3 latka oraz Teresie – która miała roczek.
Sowiecka agresja
W 1939 roku - gdy wybucha wojna – tereny na wschodzie Polski - po sowieckiej agresji 17 września - zostają siłą włączone do granic ZSRR. Dla mieszkających tam Polaków rozpoczął się koszmar.Jak opisują dziś historycy – sowietyzacja i związany z nią terror i aresztowania - były na porządku dziennym na terenie zagarniętych ziem. Deportacje, które rozpoczęły się już na początku 1940 roku – miały jeden cel: zniszczyć ślady polskiej państwowości.
Wywózki w najodleglejsze obszary sowieckiego imperium podzielono na kilka etapów. Pani Kazimiera wypędzona była już podczas pierwszego z nich – podczas akcji, którą Sowieci rozpoczęli w nocy z 9 na 10 lutego.
Koszmar o poranku
Jak wspominała, był przeraźliwie mroźny poranek, 10 lutego 1940 roku. Temperatury dochodziły wówczas do -30 st. C. O godz. 6.00 rano w drzwi uderzyły rosyjskie kolby. Do gospodarstwa wkroczyli enkawudziści.
– Kazali spakować się w 10 minut, rekwirując przy tym sami wszelkie cenne rzeczy. Mówili krótko: że jadą w „sowiecki sojuz” – opisywała nam córka pani Kazimiery.
Rodzina na saniach została zawieziona najpierw do pobliskiej szkoły, gdzie zbierano wszystkich mieszkańców, a następnie przewieziona na stację kolejową.
Tam rozdzielano ludzi – kobiety z dziećmi były wpychane do jednego bydlęcego wagonu, mężczyźni do innego. Rozpoczęła się koszmarna, kilkutygodniowa „podróż” w głąb ZSRR. Podróż do Archangielska, której wielu nie przeżyło…
Umierali w wagonach
Warunki, jakie panowały w bydlęcych wagonach były koszmarne. Panujący głód, z powodu dramatycznie niskich racji żywnościowych, woda do picia, którą najczęściej był roztopiony śnieg, przeraźliwy mróz oraz dziura w podłodze wagonu – która miała być „toaletą” w pędzącym pociągu…Wiele osób z powodu koszmarnych warunków sanitarnych po prostu umierało.
– Bardzo dużo ludzi po drodze zachorowało – szczególne najsłabsi – dzieci i starsi, umierali z zimna i głodu. Ich ciała Sowieci po prostu wyrzucali na pobocza torów, a pociąg ruszał dalej… - tak rodzina przywoływała wspomnienia pani Kazimiery.
Niewyobrażalna bieda
Po przyjeździe na miejsce rozpoczęło się „zakwaterowanie”.Według wspomnień, Kazimiera oraz Janina z dziećmi - zostali przydzieleni do ludzi niewyobrażalnie biednych. Jak wiemy dziś z relacji świadków i historyków - wielu zesłańców kwaterowano wówczas po prostu w zwykłych ziemiankach i lepiankach - tak ciasnych, że nienadających się właściwie do „zamieszkania”.
Jak wspominała pani Kazimiera, każdy dzień był walką o życie – głód był bowiem ogromny, a prace, jakie musieli wykonywać – niezwykle ciężkie. Jak wiemy dziś z relacji świadków i historyków, podstawę pożywienia deportowanych stanowił wówczas gliniasty, czarny chleb, będący jednocześnie – obok wodnistej zupy – „wynagrodzeniem” za wykonywaną pracę.
Przydział różnił się - w zależności od regionu, zatrudnienia i wypracowanych norm, jednak wszędzie otrzymywane porcje nie wystarczały na wyżywienie całej rodziny.
- Gdy przychodziło lato – mogli chodzić do lasu na grzyby i jagody – tym mogli się wówczas nieco nasycić. Generalnie jednak – na każdą osobę był przydział jednej kromki chleba… - opisywano.
Zesłańcy, by przeżyć walczyli jak mogli z niedoborami - sprzedawali więc m.in. swoje ubrania…
– Na Syberii umarła starsza siostra mamy – Janina. Pochowali ją szybko i bez rozgłosu w nocy – nie wolno było bowiem robić żadnych „zgromadzeń” – relacjonowała "Życiu Pleszewa" opowieść swojej mamy Helena Pawłowska.
Dzieci Janiny – Staś i Teresa – trafiły po wszystkim do swoistego radzieckiego „przedszkola”, a sama Kazimiera została oddelegowana do wyrębu lasu.
– Za to dostawała nieco większy przydział chleba. Gdy z kolei dzieci zachorowały – musiała się nimi opiekować – słyszeliśmy.
Każdy dzień był walką. Ale wygrali tę walkę. Przeżyli...
Wyzwolenie
W roku 1945 kończy się w końcu wojna – następuje „wyzwolenie”.
– Po wyzwoleniu przewieźli ich na Ukrainę, koło Charkowa. Mama cieszyła się, że jest bliżej Polski. Dostała tam z czasem kawałek ziemi. Posadziła ziemniaki i warzywa. I to były ich główne produkty do jedzenia – jak opowiadała, w sumie przez sześć lat nie poznali smaku mięsa – opisywała nam pani Helena.
Opiekowała się cały czas dzielnie dziećmi siostry. Pewnego dnia Stasiu jednak poważnie zachorował. Lekarz wysłał wówczas Kazimierę po lekarstwa – by je zdobyć musiała przejść na pieszo 20 kilometrów. Niestety, gdy wróciła, było już za późno… Stasiu zmarł. Lekarstwa uratowały wówczas jednak inne chore dzieci z tego rejonu.
Zostały tylko z Teresą… Ostatecznie – po roku od tamtych wydarzeń – udało im się wrócić do Polski. Przyjechały pociągiem do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie czekali za nią bracia. Wówczas Kazimiera dowiedziała się, że jej ojciec zmarł w czasie wojny, a szwagier – mąż siostry Janiny – stracił kontakt z rodziną na kilka lat.
Po deportacji został oddelegowany do pracy przy wyrębie lasu w tajdzie. Przeżył ten koszmarny czas, a w trakcie wojny zaciągnął się do armii generała Andersa, formowanej w ZSRR.
– Z czasem przeszedł cały szlak bojowy – aż do Berlina. Był też odznaczany wielokrotnie za męstwo w boju. W międzyczasie cały czas szukał swojej rodziny – przez Czerwony Krzyż. Lecz odpowiedź była zawsze jedna: „nie znaju” – opowiadała na łamach "Życia Pleszewa" Helena Pawłowska.
Dopiero później, po wojnie – dostał w końcu wiadomość z Ministerstwa Obrony Narodowej, że córka Teresa wróciła do Polski. Żony i syna już niestety nie zobaczył…
Życie po wojnie
Zgodnie z relacją rodziny, Walenty – po odnalezieniu córki – zabrał ją i wspólnie zamieszkali w Broniszewicach.
– Teresą zaopiekowała się siostra Walentego, która nie miała dzieci. Gdy dziewczynka skończyła szkołę podstawową w Broniszewicach poszła do szkoły średniej – do technikum rolniczego w Grzybnie, a następnie skończyła szkołę pielęgniarską w Poznaniu, gdzie została ostatecznie przełożoną pielęgniarek na onkologii na Garbarach. Wyszła za mąż za Romana Łabęckiego, miała dwóch synów: Mikołaja i Marcina oraz dwie wnuczki. Często odwiedzała swoją ciocię – Kazimierę u nas w Kucharkach Po ciężkiej chorobie zmarła w roku 2018 – opowiadała nam pani Helena Pawłowska.
Ojciec Teresy – Walenty – po wojnie już się nie ożenił. Mieszkał w PGR, gdzie pracował jako główny księgowy. Po przejściu na emeryturę kupił półtora hektara ziemi, gdzie się wybudował i założył plantację czarnej porzeczki. Po kilku latach zmarł nagle.
Nasza bohaterka – pani Kazimiera - wyszła z kolei za mąż za Aleksandra Bursztynowicza. Urodziła 4 córki: Marię Zofię, Elżbietę, Helenę. Wszystkie wyszły za mąż, a rodzina powiększała się przez lata.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.