reklama

Marzymy o tym, żeby rozśmieszyć wszystkich Polaków naraz

Opublikowano:
Autor:

Marzymy o tym, żeby rozśmieszyć wszystkich Polaków naraz  - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Kultura

Rozmowa z Igorem Kwiatkowskim, Robertem Motyką i Michałem Paszczykiem, członkami kabaretu „Paranienormalni” z Jeleniej Góry.

Bardzo trudno było umówić się z wami na spotkanie i choćby krótką rozmowę.  Czy to wynika z braku czasu, czy może to już gwiazdorstwo?

I.K.: Mamy raczej przykre doświadczenia, szczególnie z młodymi ludźmi, którzy przychodzili do nas z aparatami i trzeba im było pomagać, bo te wywiady nie najlepiej wypadały. A tak całkiem serio,  to jesteśmy mocno zajęci.  Ale zdaniem wielu na pewno sodówka uderzyła nam do głowy.

Wielbicieli Mariolki martwi stan jej życia uczuciowego. Maćka, jak wiadomo, nigdy nie ma w domu. Historia całowania się z dzikiem, to kolejna porażka. Czy jest szansa, że życie Mariolki się zmieni? A może powinna ułożyć sobie życie z Kryspinem, cesarzem internetu?

I.K.: To jest myśl. Choć Kryspin słabo to chyba widzi.

R.M.: Dwa lata temu, gdy robiliśmy kalendarz „Gentelmen 2014”, mieliśmy taki pomysł i udało się go zrealizować. Mariolka spotkała się na randce z Kryspinem.  Ona udawała niedostępną, a on próbował ją poderwać. Naprawdę iskrzyło. A tak bardziej serio, to bardzo cierpimy, że Mariolka i Kryspin to jest tak naprawdę Igor.

I.K: No coś ty? Zdradziliśmy taką tajemnicę, jak z Mikołajem.

R.M.: Takie chodzą plotki. Dlatego spotkanie tych dwóch postaci równolegle na scenie kabaretowej jest raczej niemożliwe. Chociaż może kto wie? To jest jakiś pomysł.

I.K.: Może się przebiorę po połowie. Albo zrobi się to w programie telewizyjnym dzięki montażowi.

W jaki sposób pracujecie? Czy idziecie na żywioł, czy też musicie mieć wszystko jasno zaplanowane i opisane?

I.K.: Na estradzie mamy coraz więcej improwizacji. Stawiamy na dobrą zabawę. Dobrze napisany tekst to podstawa, ale on musi żyć. Czasem skecz ma przyzwoite reakcje, ale po tym, jak postać Roberta dostaje takiego charakterystycznego tiku, to skecz zaczyna zmierzać w zupełnie innym kierunku. 

R.K.: Mamy mało prób i nowe pomysły od razu wchodzą na scenę. I publiczność weryfikuje to swoimi reakcjami. Ktoś, kto widział nasz skecz pół roku wcześniej i wybierze się na nasz kolejny występ, to jest potem mile zaskoczony. Zdarza się, że wchodzą nowe wątki albo któraś z postaci zaczyna się rozwijać.  Dla nas to jest frajda, bo nie popadamy w rutynę. Widzowie odgrywają też ważną rolę. Dają nam swoją energię. Zawsze podkreślamy, że razem z publicznością tworzymy jeden zespół. Jest wiele improwizowanych sytuacji np. w związku z zachowaniem publiczności, albo z miną zrobioną przez Igora w skeczu o Balcerzaku. Czasem staramy się też nawzajem zaskakiwać i sprawiać sobie przysłowiowe kłopoty. Specjalnie mówimy coś źle, żeby kolega mógł na scenie zareagować i jakoś odnieść się do tego.

I.K.: Dowcip opowiedziany w dobrym momencie, czasem prosta gra słów, potrafi nas strasznie rozśmieszyć. Ostatnio Michał w jednym ze skeczy, które graliśmy ze sto razy, zaczął tak dziwnie akcentować tekst, że mnie rozbawił. Są też takie dziwne dni, które nazywamy „dniem konia”. I wtedy nawet szczególnie wiarygodne odegranie postaci potrafi nas rozśmieszyć. Im bardziej jesteśmy przygotowani i wiemy, do jakiej puenty zmierzamy, tym łatwiej jest nam improwizować. Skecz o Jacku Balcerzaku już niemal w całości powstaje na scenie. W programie telewizyjnym, przygotowując zabawę dla gościa, staramy się przewidywać jego reakcje, na co się zgodzi, a na co nie. Moja żona czasem dziwi się, że to wszystko jest przygotowywane, bo wygląda tak, jakby było to wymyślone na pięć minut przed nagraniem. I tak byśmy chcieli. Nie lubimy zbytnio przemóżdżonych skeczy i zabaw. Skecz nie może być jak choinka, która ma za dużo bombek.

R.M.: Im bardziej będzie to spontaniczne, tym będzie lepsze. I my też się będziemy tym bawić. A jak człowiek bawi się tym, co robi, to robi to znacznie lepiej i jest dobrze odbierany. Dopóki będziemy się bawić na scenie, kabaret będzie dobry. Tokarz też codziennie przychodzi do swojej maszyny i dzień w dzień, przez kilkanaście lat, toczy to samo na tokarce. My też robimy na jednej tokarce, tyle że w różnych zakładach pracy. Otoczenie się zmienia, więc zmieniają się też okoliczności grania. Mimo napiętego grafiku, bo gramy często po dwa występy jednego dnia, a do tego mamy mało czasu na przemieszczenie się z miasta do miasta, zawsze staramy się dać z siebie 100% na scenie. Nie ma mowy, żebyśmy powiedzieli sobie, że zagramy słabiej albo krócej, bo mamy jeszcze drugi występ tego dnia. I myślę, że to jest właśnie fajne w „Paranienormalnych”, że każdy nasz dwugodzinny program jest inny, nawet jeśli gramy te same skecze i w tej samej kolejności.  

Dlaczego jeździcie po Polsce ze swoim programem? Wiele kabaretów traktuje takie występy na prowincji jako zwykłą chałturę, sposób na zarabianie pieniędzy.

R.M: Nigdy nie traktowaliśmy wyjazdów do mniejszych miejscowości, jako wyjazdu na prowincję. Sami jesteśmy z małych miejscowości. Ja jestem z Żar.

I.K: Przyjeżdżamy jak do siebie. Ja jestem z Jeleniej Góry.

M.P.: A ja z takiego małego Wrocławia.

R.M.: Ale kto by tam znał Wrocław? Wszędzie jest publiczność i jeżeli przychodzi na nasz występ, to znaczy, że lubi nasze poczucie humoru.

I.K.: I że mają bardzo dobry gust, skoro nas lubią. I już nas coś łączy.

R.M.: Nie traktujemy takich występów jako odcinania kuponów od sławy.

M.P.: Bo byłby to początek naszego końca.

R.M.: Z pewnością tak, gdybyśmy popadli w taką paranoję. Program, który robimy w telewizji jest następstwem tego, że gramy imprezy biletowane. Najpierw były małe, darmowe występy, a później większe. Dzięki zdobytemu w ten sposób doświadczeniu, zaczęliśmy prowadzić eventy.

M.P.: Widzowie telewizyjni to nie jest tylko Warszawa, Wrocław, Łódź i Kraków, ale również Jarocin, Krotoszyn, Żary czy Grudziądz. I widzowie głosują pilotami. Jeśli im się nie spodobamy, przełączą na inny program.

Przez jedenaście lat istnienia stworzyliście całą galerię postaci. Czy macie swoje ulubione? Który z bohaterów waszych skeczy jest dla każdego z was takim ukochanym dzieckiem.

R.M.: Jeśli stosujemy nomenklaturę, że to są nasze „dzieci”, to trudno mówić, że któreś lubi się bardziej czy mniej. Wszystkie kochamy jednakowo. Największą frajdę sprawia mi granie doktora Prozaka w skeczu z Jackiem Balcerzakiem. Często ten skecz trwa ok. 25 minut. Ja muszę być bardzo skoncentrowany, bo muszę być bardzo poważny i normalny, gdy mam obok siebie wariata. Wiem, do czego zmierzamy, ale nie wiem, jak się zachowa Balcerzak. To jest dla mnie ogromna przygoda, być z nim na scenie.

M.P.: Grałem w pierwszej części skeczu o Balcerzaku jako „Carino”, ale już w trzeciej pojawiam się w postaci dziadka.

R.M.: Uwielbiam Michała w tej roli. Z Igorem doszliśmy do wniosku, że on naprawdę jest tym dziadkiem w środku. To jest dziadek, który udaje Michała. Dlatego jest tak wiarygodny i krwisty na scenie.

I.K.: Lubię postać Jacka Balcerzaka. Ale ze swoich wcześniejszych postaci lubię Jowitę - dojrzałą kobietą w szlafroku. Myślę, że ona jeszcze wróci. Jakoś tak dobrze się czuję w tej postaci, więc żarty same płynęły.

M.P.: No to ja najbardziej lubię grać dziadka. Mogę być złośliwy. Tak jak Mariolce, wiele mu uchodzi u publiczności. Może być starszym chamem.     

Wielu kabareciarzy zaczyna robić indywidualne projekty. Próbują swoich sił w stand-upie, biorą udział w programach typu „gwiazdy tańczą”, „gwiazdy śpiewają” czy „gwiazdy skaczą”.  

R.M.: Myśmy postawili na drużynę. Wiemy, że przez te lata udało nam się stworzyć fantastyczny zespół. Przyjaźnimy się. I wiemy, o co nam chodzi. Dążymy do tego, żeby wspólnie robić dobre rzeczy: skecze, scenariusze, programy. Nawet, jeśli się zdarza, że prowadzimy festiwal we dwójkę z Igorem, tak jak to miało miejsce np. w Opolu, to była to jednak praca całego zespołu. Razem pisaliśmy teksty i pracowaliśmy na próbach. Gdyby każdy z nas miał rozpocząć na boku dodatkowe próby, np. kolega do „Tańca z gwiazdami” czy całuje fokę, a ja miałbym skakać do wody, to nagle mogłoby się okazać, że mielibyśmy za mało czasu na wspólną pracę, na kabaret. A to jest dla nas najważniejsze.

I.K.: Zdajemy sobie sprawę, że mogłoby to być dla nas nowe wyzwanie. Zdarzyło mi się, że robiłem dubbing do bajki disneyowskiej. To było ciekawe doświadczenie. Nie było ze mną kolegów, a jedynie mikrofon. Nie poszedłbym do „Tańca z gwiazdami”, bo nie moja stylistyka, ale taka propozycja połechtałaby moje ego. Tak jak w przypadku dziewczyny podpierającej ściany w dyskotece, do której podszedł chłopak, żeby ją poprosić do tańca. Lubimy to, co robimy. Nawet, jeśli impreza ma wyglądać tak, jakby było to robione na kolanie, poprowadzone lekko, to my spędzamy wiele dni nad tym, żeby stworzyć takie wrażenie. Gdyby to nam przychodziło ot tak sobie, to pewnie zajęlibyśmy się jeszcze innymi rzeczami.

R.M.: Poświęcamy dużo czasu nad tworzeniem renomy dla nazwy „Paranienormalni”. To jest jak zdobywanie kolejnych szczytów. Tak samo jak w przypadku Himalajów. Takim wyzwaniem było dla nas prowadzenie programu „Paranienormalni Tonight”. I mimo że prowadzącymi jestem ja z Igorem, to jednak od początku do końca robimy to razem. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło zabraknąć w nim Michała. To byłoby jak samochód bez jednego koła. Nawet gdybyśmy mieli świetnego kierowcę, to samochód byłby nie do uruchomienia. W tym zespole tkwi energia.

Rola Mariolki, która daje sławę, jednocześnie jest pułapką. Mariusz Kałamaga z Łowcy.B robi wszystko, żeby ludzie nie kojarzyli go z żółtym sweterkiem. Czy nie boicie się „klątwy pasiastego sweterka” i słynnego „heloł”?

I. K.: Każdy muzyk czy kabareciarz tworząc zespół chce, żeby wszystko się udało i żeby nazwa utkwiła w głowie. My robiliśmy wszystko, żeby ludzie wiedzieli, jak się nazywamy. Żeby wiedzieli, że my to my. Miłe jest dla mnie, że po wielu latach realizowania konsekwentnego planu, coraz częściej widzowie mówią do mnie „Igor” a nie „Mariolka”. Chociaż na to drugie imię się też nie obrażam. To jest tak jak z aktorami, którzy nie chcą być postrzegani jako jedna postać. Tak jak Piotr Cyrwus chce być Cyrwusem, a nie Ryśkiem z „Klanu”. Wydaje mi się, że się rozwijamy.

R.M.: Wydawało nam się, że Mariolka to jest postać kabaretowa, która została już wyeksploatowana. Wydawało nam się, że ta formuła już się wyczerpała. Ale w programie telewizyjnym udało nam się ją fajnie wskrzesić. Funkcjonuje jako wschodząca gwiazda dziennikarstwa. Taka nasza słowiańska Oprah Winfrey, która spotyka się z gwiazdami. Przy czym wywiad polega na tym, że to głównie ona mówi, a gość biernie w tym uczestniczy. Ma cały sztab pomagierów, w postaci Gabryśki, który pomaga jej merytorycznie to wszystko spiąć.

Skoro już mowa o waszym programie telewizyjnym, to czy łatwo jest przekonać gwiazdy, celebrytów do udziału w „Paranienormalni Tonight”?

M.P.: Pierwszy odcinek pierwszej serii to była wielka niewiadoma. Wziął w nim udział Bartek Kasprzykowski, który przyszedł po znajomości. Znamy się dobrze i nas lubi. Wielu aktorów boi się występować z kabaretem, żeby nie wyjść słabo. A kiedy ci kolejni zobaczyli odcinki i przekonali się, że nie robimy krzywdy gościom, a wręcz uwypuklamy fajne cechy, a także pokazujemy dystans i poczucie humoru, to już łatwiej było nam zapraszać kolejnych.    

R.M: My nie robimy publicystyki, ale czystą rozrywkę. Nie silimy się też na jakąś głęboką myśl, ale chcemy tylko po prostu przekazać dobrą energię. Pokazać, że można się dobrze bawić w telewizji bez ciśnięcia na żart.

I.K.: To jest spędzenie z nami wolnego czasu. Może są osoby, które uważają, że może za mało treści jest w tym programie. Ale w takiej sytuacji są też inne programy, w których można się nagadać.

R.M.: Zapraszamy gościa do studia, żeby trochę z nim pogadać i trochę się powygłupiać. Nie stawiamy go w sytuacji niekomfortowej, w której musiałby odpowiadać na niezręczne pytania. Nie wchodzimy w jego życie prywatne z butami. Bardziej nas interesuje, czy ma do siebie dystans i jest w stanie przyjąć tort na twarz albo zjeść robaka.

W swoich występach nie zajmujecie się polityką. Czy to świadomy wybór?

R.M.: Tak. Od razu ustaliśmy sobie, że są takie tematy, których nie ośmieszamy. Nie mówimy o polityce, religii, Kościele czy orientacjach seksualnych.

I.K.: Nas śmieszy człowiek, a nie Kościół czy wiara. Ale już taka osoba, która ma podwójną moralność i jest nadymanym katolikiem, to już byłby dobry temat do skeczu. Ale wielu mogłoby się już poczuć urażonym i uznać, że celujemy w Kościół. A to z pewnością nie byłoby naszą intencją.

R.M.: Tak samo jest z polityką. Zdajemy sobie sprawę, że jeśli na widowni siedzi tysiąc osób, to są tam „wyznawcy” różnych partii. Śmiejąc się z jednych, obrażamy trochę innych. A przecież my ich zapraszamy do siebie. Nie wyobrażam sobie, żeby zaprosić gości do siebie do domu na obiad, a potem ich obrażać. Przy rodzinnym stole temat polityki też jest ryzykowny, bo każdy uważa, że jego racja jest „najmojsza”. I.K.: Dlatego unikamy takich tematów jak ognia. Raz tylko zrobiliśmy skecz o zabarwieniu politycznym, którego bohaterem był poseł. Ale jakoś się to nie przyjęło.

Czy zdarzało się, że ktoś proponował wam występy w ramach np. kampanii wyborczej?

I.K.: Były takie zapytania, ale zawsze odpowiadamy: nie.

Czy to jest kwestia ceny, wysokości honorarium? Czy chodzi o coś więcej? Wasz pierwszy występ odbył się przecież na weselu.

I.K.: To nie byłaby kwestia ceny, ale jakiegoś fajnego wydarzenia.

R.M.: Ten pierwszy występ na weselu, to był prezent dla kolegi Igora. To był ukłon w stronę państwa młodych. Gdyby pojawiła się taka fajna propozycja, to wzięlibyśmy w tym udział. Zrobilibyśmy to. Nie bierzemy też udziału w prywatnych imprezach towarzyskich, ale gdy nasz przyjaciel z Jeleniej Góry otwierał klub, to pojechaliśmy i zrobiliśmy fajną imprezę na inaugurację. Ale to było po przyjacielsku, więc nie wzięliśmy za to żadnych pieniędzy.

I.K.: Dla nas byłby to łatwe pieniądze, ale przy takim podejściu byłby to początek naszego końca. Zamiast zagrać trzy koncerty, pojawilibyśmy się na 20 minut na jakimś weselu. Ja bym wbiegł jako Mariolka w sweterku i rozdałbym wódkę. Ale nie mógłbym później spojrzeć w lustro. Za bardzo szanujemy ludzi. Ja wiem, że to jest tylko wygłup. Ale my chyba za poważnie do tych wygłupów podchodzimy. Wiem jednak, że ludzie tego się trochę po nas spodziewają. Często dostajemy takie dziwne propozycje, ale odmawiamy i to nie ze względu na sodówkę.

R.M.: Chętnie za to włączamy się w różne akcje charytatywne. Pisze do nas wielu rodziców chorych dzieci z prośbą o wsparcie. Jest tego całe mnóstwo. Nie jesteśmy w stanie wszystkim fizycznie pomóc. Zdaję sobie też sprawę, że wrzucenie takich informacji na naszego facebooka, niestety nic nie da, bo ludzie na oficjalnym profilu kabaretowym raczej nie oczekują tego, że będziemy wrzucać zdjęcia dzieci potrzebujących pomocy. Wolimy pojechać do takich rodziców. 

M.P.: Pomagamy sami z siebie i nie afiszujemy się z tym. Jeśli szum medialny służy pomocy dzieciom, to ja to rozumiem. Nie widzę w tym nic zdrożnego. Ale jeśli służy to promocji osoby, która pomaga, to mi się to nie podoba.

Wielu młodych ludzi jest przekonanych, że rozśmieszanie ludzi to łatwy kawałek chleba. Uważają, że problem stanowi jedynie „przebicie” się w tym światku. Co radzilibyście młodszym kolegom? Od czego powinni zacząć?                  

M.P.: Odpowiednim miejscem weryfikacji umiejętności są przeglądy kabaretowe, na których można otrzymać konstruktywne uwagi od doświadczonych jurorów, zajmujących się rozrywką od lat. Wiele znanych grup tak właśnie zaczynało. Żeby nauczyć się grać na instrumencie, trzeba najpierw nauczyć się podstaw, zasad. Potem można silić się na oryginalność.

I.K.: My często jesteśmy „częstowani” jakimiś dowcipami. Ja kiedyś, z tego, co mówi o mnie rodzina i przyjaciele, miałem takie ADHD. Czułem potrzebę zwracania na siebie uwagi przy stole. Po trzydniowej trasie, po sześciu występach na dużych salach, nie ma się już na to ochoty. Czasem możemy wręcz sprawiać wrażenie mruków. Ja bardzo lubię kawały, ale kompletnie nie potrafię ich opowiadać. Ostatnio wybornie spaliłem dowcip. Pytanie było: jaki napój lubi nasz skoczek Piotr Żyła? Znany jest ze swojego dziwnego śmiechu, więc odpowiedź brzmiała: „heheheherbatę”. A ja w innym towarzystwie zapytałem: „wiecie, jaką herbatę lubi najbardziej Piotr Żyła?”. I nie mogłem sobie przypomnieć, jaką lubi. Jak widać w opowiadaniu dowcipów jestem beznadziejny.

R.M.: Przypomniało mi się, że jest taki kabaret „Nieśmiesznie śmieszni”, który tworzy dwóch młodych chłopaków z małej miejscowości. Na początku grali nasze skecze, ale to było w porządku, bo z nimi korespondowaliśmy. My też zaczynaliśmy podobnie. Graliśmy covery kabaretu „Potem” czy Marcina Dańca. Ale ich pracowitość i determinacja sprawiły, że napisali swój własny program. Z występów na dożynkach czy dniach miasta, trafili na przegląd kabaretowy. Szczerze im kibicujemy i trzymamy kciuki. Na pewno ta droga jest długa i trzeba być pracowitym, ale jak widać to procentuje. Trzeba być pewnym tego, co się robi i czego się chce.

M.P.: Kiedy ich spotkaliśmy, pochwalili się, że dostali pieniądze za swój występ. Byli zszokowani, że ktoś ich docenił. Ważne jest to, że nie zaczęli od założenia, że chcą zarabiać duże pieniądze, ale od tego, że chcą robić śmieszne rzeczy. Trzeba być otwartym na sugestie. I nie zamykać się w swoim wąskim wyobrażeniu o śmiechu i dowcipie.  

I nie boicie się oddechu młodszej konkurencji na plecach?

I.K.: Nas wzrusza zawsze to, co widzimy w tych młodych oczach. To, co my kiedyś mieliśmy. My zaczynaliśmy trochę później. Ale gdy widzimy takiego człowieka, który tak jak my jest fanem kabaretu, zna teksty skeczy na pamięć i uwielbia rozśmieszać ludzi, a nie od razu być gwiazdą, to zawsze się wzruszamy i bardzo mu kibicujemy.

M.P.: Zawsze może przyjść coś nowego. Młodość na scenie też jest bardzo ważna. A my się nie cofamy  w latach. Zastanawiam się, jak będzie wyglądać Mariolka, gdy Igor będzie już siwy. Kiedy będzie naprawdę widać zmarszczki.

R.M.: Ja na to sobie nie pozwolę. Zrobię sobie botoks.

A propos przyszłości, to o czym marzą „Paranienormalni”?

M.P. Chcemy ewoluować, rozwijać się. Wchodzić w nowe pola w dziedzinie rozrywki. Myślimy o naszym serialu komediowym w telewizji. Może jakiś film w przyszłości. Nie chcemy za dużo zdradzać, ale mamy już pomysł na serial hotelowy. Myślimy o tym, żeby nagrać jakąś piosenkę świąteczną z teledyskiem. Ten głód robienia różnych rzeczy sprawia, że co roku budzimy się za późno.

I.K.: Naszym marzeniem, ja bym tak żartobliwie powiedział, jest rozśmieszyć wszystkich Polaków naraz. Jaki to byłby głośny śmiech. Jakby wszyscy przedmuchali przepony i zabrali się do roboty. Każdy do tego, na czym się zna.  

To wasz drugi występ w Jarocinie. Czy kiedykolwiek poza występami byliście w naszym mieście?

M.P.: Ja byłem na festiwalu w Jarocinie. Bardzo długo trzymałem się maminej spódnicy. Potem przyjechałem tutaj ze starszymi kolegami. I zobaczyłem, że można spać na ulicy i otwierać puszkę trąc o beton. Dla mnie to było wielkie składowisko meneli. Ludzie w skórach, z długimi włosami. Byłem autentycznie przerażony. Choć sama muzyka mi to wszystko wynagrodziła, bo ja byłem delikatnym punkowcem. I było super. I bardzo mi się podobało.         

R.M.: Ja jestem wodstockowy, bo pochodzę z Żar. Na stary Jarocin się nie załapałem. W Woodstocku uczestniczyłem regularnie i ta muzyka wciąż mi w głowie gra.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE