Pleszewianin Paweł Sarbinowski zaczął pisać bajki kiedy miał 8 lat. Jego kolejne opowieści i wiersze przez lata ukazywały się w lokalnej prasie, m.in. w „Życiu Pleszewa”. W mediach relacjonował też koncerty miejscowych zespołów. Potem zaczął przygodę z filmem. W latach 2008 – 2015 prowadził wraz z kolegami w naszym mieście Przegląd Kina Niezależnego SPAM, w ramach którego organizował również warsztaty.
W 2012 ukazał się jego pierwszy film fabularny - „Niebo”. Za jego sprawą dostał się do telewizji. Został scenarzystą. Napisał już około 400 odcinków seriali codziennych - głównie paradokumentów, bo jak mówi, dzięki nim można zarobić na tyle, żeby potem móc oddawać się twórczym działaniom. Przy kilku realizacjach telewizyjnych pracował jako headautor. W portfolio ma również reklamy, dokumenty, sztuki teatralne, scenariusze seriali premium (składających się z kilku odcinków) i filmów.
W 2022 roku ruszył z organizacją Bana Film Festival, na którym promowane są niezależne filmy młodych polskich twórców.
Co Paweł Sarbinowski sądzi o swoim debiucie? Dlaczego w Instytucie Sztuki Filmowej porównano go do Wojciecha Smarzowskiego? Przy jakim projekcie wsparł go Jakub Żulczyk? Który z popularnych aktorów chce zagrać w jego filmie? Czy milion złotych wydane na produkcję to dużo?
Rozmowa z Pawłem Sarbinowskim - scenarzystą z Pleszewa
Trudno jest organizować festiwal filmów niezależnych w Pleszewie?
Paweł Sarbinowski: Teraz - kiedy mamy dobrze prosperujące Zajezdnię Kultury, bibliotekę i kino Hel - jest łatwiej niż jeszcze 10 lat temu. Nasze władze są otwarte na zewnętrzne przedsięwzięcia, dyrektorzy instytucji pomagają, kiedy mogą.
Pleszewski przegląd kina niezależnego SPAM zakończył się po ośmiu latach. Dlaczego?
SPAM był inicjatywą czwórki przyjaciół, która robiła tę imprezę wspólnie. Formuła się jednak wypaliła. Mieliśmy problem z finansowaniem i uznaliśmy, że jeżeli nic się w tej kwestii nie zmieni, to nie będziemy walczyli z wiatrakami. Pozakładaliśmy rodziny, każdy poszedł życiowo w swoją stronę. Przegląd umarł śmiercią naturalną.
Po kilku latach zaczęła się Bana.
Na otwarcie Zajezdni Kultury zorganizowałem pokaz filmów. Przemek Marciniak powiedział, że jeśli mielibyśmy ochotę z chłopakami wrócić z jakimś przedsięwzięciem, to oni są otwarci. Koledzy postanowili się w to już nie angażować. Ale przychodzą na Banę, cały czas się przyjaźnimy i wspieramy.
Pan przyjął propozycję, bo miał pomysł na kontynuowanie tego typu wydarzenia u nas?
Stwierdziłem, że dlaczego nie? Cały czas jeździłem na festiwale w kraju, spotykałem się z ludźmi z branży. Dlatego pierwszą Banę robiłem z poczuciem pewności, że będę miał dużo dobrych filmów. W tym roku pojawiły się wątpliwości, czy autorzy będą wysyłać swoje propozycje, jeśli nie będę do nich dzwonił. Ostatecznie przyszło ich tak dużo, że trzeba było zrobić selekcję. Okazało się, że na samą imprezę zarezerwowałem za mało pokoi w hotelu dla gości. To jest fenomen, bo na większości festiwalach płaci się twórcom za przyjazd i spotkanie z publicznością, u nas tego nie ma. Marka Bany dotarła do Warszawy i zaistniała w świadomości filmowców. Ci tutaj przyjeżdżają i dobrze się bawią.
Do Pleszewa zjeżdżają profesjonaliści czy debiutanci?
W większości ludzie, którzy zrobili swoje pierwsze 30-minutowe filmy. Mieliśmy na przykład absolwentów łódzkiej i gdyńskiej szkoły filmowej czy przedstawicieli studia Munka, którzy przed debiutem pełnometrażowym przecierają sobie szlaki krótką formą, żeby udowodnić, że będą potrafili odnaleźć się w kinie profesjonalnym. Pokazujemy filmy, które zdobywają nagrody na całym świecie. „Wróbel” Marcina Janosa Krawczyka, który zgarnął u nas Grand Prix, był wcześniej w Japonii, Chinach, Korei, za chwilę leci do Turcji. „Być kimś” Michała Toczka, uznany na Banie za najlepszy film fabularny, wyświetlano w Korei czy Francji, zaraz po Pleszewie pojechał do Stanów Zjednoczonych. To, że ci twórcy znaleźli czas i przyjechali do Pleszewa, to duży ukłon w stronę naszej publiczności i festiwalu, który opiera się na kinie, spotkaniach autorów z widownią, a nie czerwonych dywanach i fleszach.
Podsumowując tegoroczną edycję nadmienił pan, że Bana istnieje też na świecie. W jaki sposób?
Nie pokazujemy u nas filmów zza granicy, bo jesteśmy festiwalem ogólnopolskim. Jednak twórcy, którzy walczą swoimi pracami - na przykład - o oscarową short listę, cenią sobie nasze laury i umieszczają je w zgłoszeniach do Nowego Jorku. Zyskujemy coraz większą renomę. Warto dodać, że Bana jest dobrą okazją, żeby spotkać się z ludźmi ze świata filmu, wymienić kontaktami. W Pleszewie urodziło się już parę fajnych pomysłów, które są teraz rozwijane.
Na przykład?
Marcin Janos Krawczyk jeszcze na studiach napisał scenariusz do filmu, którego akcja dzieje się w pociągu. Kiedy zobaczył zajezdnię to wrócił do niego ten tekst. Rozważa czy nie nakręcić go u nas. Jesteśmy w kontakcie. Poza tym twórcy z warsztatów, które robimy w ramach festiwalu zadeklarowali, że jeśli będę chciał coś nakręcić w Pleszewie, to oni są chętni do współpracy. Planuję więc napisać scenariusz do filmu, którego akcja będzie działa się w naszym mieście.
Kino niezależne przechodzi przemiany, które można obserwować w Pleszewie?
Przede wszystkim zaciera się granica między kinem niezależnym a profesjonalnym. Dostajemy na przykład dużo filmów krótkometrażowych ze studia Munka, gdzie budżety są całkiem spore. W pełni niezależnych filmów studenckich jest już coraz mniej, bo młodzi w szkołach teraz rzadko chcą kręcić za własne pieniądze, bez pomocy z zewnątrz. Podoba mi się, że poszukują i nierzadko tworzą kino gatunkowe, które dociera do szerokiej publiczności, działa na emocje i wyobraźnie. Pomimo tego, te filmy mają coś w sobie, skłaniają do przemyśleń i udowadniają, że kino może być o czymś, że to nie jest tylko mainstream, który ma prostotą zmuszać do uśmiechu. W tym roku mieliśmy osiem tytułów, które moim zdaniem mogły równorzędnie dostać Grand Prix. Nie miałem pojęcia, co wybierze publiczność.
Wielu filmów z festiwalu nie można potem obejrzeć w internecie. Dlaczego tak jest?
Filmy krótkometrażowe, których jest u nas znaczna większość, mają bardzo krótki żywot, ze względu na słabą dystrybucję. Zdarzało się, że stacje TVN Fabuła, Ale Kino+ czy Kino Polska wykupywały krótkometrażówki i puszczały w godzinach nocnych. Ale faktycznie dużo nas, odbiorców kultury, omija przez to, że w sieci wielu tytułów nie ma. To dlatego, że nikt nie widzi w tym pieniędzy. Filmy i ich dystrybucja to biznes, przez to słyszymy na przykład o box officach. W tym układzie krótkie filmy traktowane są jak przecierka i pokazanie, że twórca potrafi dotknąć tematu w ujmujący sposób. Są wskazówką dla producentów, czy warto zaufać i poświęcić kilka milionów na debiut pełnometrażowy. Kluczem, który otwiera bramy do większego filmu.
Panu do tego świata pełnometrażowych filmów udało się dostać. W 2012 roku ukazał się film „Niebo”, do którego napisał pan scenariusz. To był chyba w ogóle początek pana przygody ze scenopisarstwem.
Podczas jednego z festiwali poznałem Piotra Żukowskiego - operatora filmowego, współproducenta, dyrektora m.in. Festiwalu Filmów Optymistycznych. Gdy dowiedział się, że pisałem bajki i wiersze, zaproponował mi napisanie scenariusza do swojego pierwszego filmu. Ja podjąłem to wyzwanie. Tekst wysłał do aktorów z górnej półki i wszyscy odpowiedzieli, że to jest coś świeżego, że chcą wziąć w tym udział (w filmie zagrali m.in. Edward Linde-Lubaszenko czy Wojciech Mecwladowski - dop. red). Piotr jednak nie do końca rozumiał to, co napisałem, więc zaproponował mi, żebym reżyserował razem z nim. Tym sposobem zostałem od razu scenarzystą i współreżyserem. Nasz film uważam jednak za bardzo nieudany. Nie miałem wówczas pojęcia, jak to się robi. Sprzedaliśmy go do Canal + , gdzie był potem powtarzany przez dwa lata. Objechał kilka festiwali, bardzo spodobał się w Ukrainie. Przez to, że był grany w kinach studyjnych, w 2014 roku wpisano go na listę kandydatów do nagrody Orły. Nie pojechaliśmy tam, uznałem, że nie ma sensu, skoro obok są filmy tak uznanych postaci, jak Agnieszka Holland czy Andrzej Wajda. W krótkiej recenzji w Rzeczpospolitej napisali na naszym przykładzie, że jest jeszcze spora przepaść pomiędzy filmem niezależnym a profesjonalnym. Dodali jednak, że nasza praca jest godna uwagi ze względu na oryginalność.
Ten film był przepustką na pana dalszej drodze?
Tak. Po nim dostałem telefon z warszawskiej firmy, że jest do zrobienia projekt - serial reklamowy dla Domo +. Spodobało im się to, co napisałem, zaproponowali sześć odcinków. Reżyserował je Cyprian Orlecki, który pracował potem m.in. przy Furiozie. Zacząłem na tym zarabiać. Postanowiłem więc, że nauczę się pisać scenariusze profesjonalnie. Zacząłem inwestować w kursy.
Jak było w Szkole Wajdy w Warszawie?
Byłem na rocznym kursie dla początkujących filmowców. W szkole składa się pomysł na film i potem nad nim pracuje pod okiem twórców. Mój był o dziewczynie, która próbowała popełnić samobójstwo przez nadopiekuńczego ojca. Wraz z mentorami zrobiliśmy z tego scenariusz na 30-minutowy film. W ramach kursu twórca słucha podpowiedzi doświadczonych, ale ostatecznie musi znaleźć własną drogę i obronić swoją wizję. Ja szkoliłem się u scenarzystów takich jak Wojciech Lepianka („Komisarz Alex”, „Diagnoza”, „Plebania”, „Barwy szczęścia”, „Wojenne Dziewczyny”), Agnieszka Kruk Inez (najnowsza „Akademia Pana Kleksa”, „Pierwsza miłość”, „Na wspólnej”) czy Marcin Cząba („Świat według Kiepskich”, „Wydział zabójstw”).
Jest jakaś recepta na dobry scenariusz?
Podstawowe zasady są takie, jak w „Poetyce” Arystotelesa - zawsze musi być wstęp, rozwinięcie, zakończenie, dwa punkty zwrotne i jeden bezpowrotny, antagonista i protagonista. Te wszystkie elementy, nawet jeśli któryś z nich słabo widoczny, zawsze są. Dużo dały mi warsztaty u Marcina Cząby z typów osobowości. Psychologia postaci jest istotna. Może nie kiedy piszemy serial codzienny, bo tam jest ona bardzo powierzchownie przedstawiona. Ale jeżeli tworzymy coś większego, to warto zastanowić się, jaki charakter ma dana postać, jak zachowa się w danej sytuacji. Jeżeli uda nam się to przełożyć na papier, to bohater jest na tyle wiarygodny, że chcemy za nim podążać - dopingując go lub wręcz przeciwnie.
Jakie historie lubi pan opowiadać najbardziej?
Generalnie czuję się dobrze i w dramacie i w komedii. Potrafię rozśmieszyć tekstami, co podobno nie jest najłatwiejsze. Z drugiej strony interesuje mnie psychologia postaci, pokazywanie tego, co się dzieje w człowieku, w momencie, kiedy spotyka go jakiś problem czy duże wyzwanie.
Mówi pan wprost, że przez ostatnie lata żył głównie z pisania paradokumentów. Do jakich tytułów pan pisał?
Wielu, głównie polsatowskich. Były to m.in. „Dlaczego ja?”, „Trudne sprawy”, „Detektywi w akcji”, „Septagon”, „Na ratunek” czy „Miłość.pl”.
Tutaj też działają te podstawowe zasady przy pisaniu?
Te scenariusze niczym się nie różnią do tych do filmów fabularnych, poza tym, że są setki (sceny, w których postacie mówią o tym, co myślą lub czują w danej sytuacji - dop. red.) i lektor - po to, żeby opowiedzieć to, co w normalnym filmie zagrałby aktor, a więc o emocjach. Akcja i dialogi są potem niekiedy spłaszczane ze względu na brak czasu. Bo trzeba pamiętać, że film 90-minutowy powstaje przez dwadzieścia parę dni zdjęciowych. Paradokument, który trwa 45 minut, powstaje w dwa i pół dnia. Do tego występują w nim amatorzy, którzy nie są przygotowani, bo na przykład - nie mają prób. Przez to ta ostateczna jakość na ekranie nie jest zbyt dobra. Sam paradokumentów nie oglądam, bo nie jestem w stanie.
W czym więc tkwi ich fenomen?
W tym, że produkcja zawsze stara się opowiadać historie, które mają sprawiać wrażenie, jakby wydarzały się w sąsiedztwie. Historie o zwykłych ludziach, do zwykłych ludzi. Często pokazywane są w nich też patologie, a z tym jest jak z tabloidami - krzykliwe nagłówki szokują i przyciągają uwagę. Jest jeszcze jeden ważny warunek - każdy odcinek musi się zakończyć szczęśliwie.
Napisał pan scenariusz, z którego jest szczególnie dumny?
Tak, do mojego filmu pod tytułem „Dziadek”. Sprzedałem go już dwa razy producentom, ale nie został jeszcze zrealizowany. To jest smutna część tej pracy. Kinga Dębska, która była przewodniczącą jury w Instytucie Sztuki Filmowej, powiedziała, że projekt jej się podoba i rekomenduje go do dofinansowania. Jednak dyrektor stwierdził, że dotacji nie będzie. Przyrównał mnie do Smarzowskiego, który w tamtym okresie zrobił „Kler”. To jak najbardziej fajne porównanie, ale usłyszałem, że jest już jeden Smarzowski, z którym są kłopoty i kolejnego nie chcą.
O czym jest „Dziadek”?
To historia mężczyzny, który po pijaku śmiertelnie potrąca swoją wnuczkę, co potem próbuje ukryć przed całą rodziną. W trakcie poszukiwań robi wszystko, żeby ciała nie odnaleziono i wyrasta na bohatera, który wspiera innych członków rodziny. To mroczna historia w stylu „Domu złego” Smarzowskiego, stąd też porównanie. Scenariusz czytało wielu ludzi z branży i poza niej. Uwagi dostałem między innymi od Jakuba Żulczyka, który uwierzył w ten pomysł. W filmie bardzo chciał zagrać Marian Dziędziel. Napisał list intencyjny, że bierze główną rolę, niezależnie od tego, jaki będziemy mieć budżet. Mimo, że film rysuje się jako ciężki, niekomercyjny, typowo festiwalowy – otrzymałem w związku nim dużo pozytywnej energii. Producent, który kupił ode mnie prawa stwierdził, że jeżeli dostaniemy dofinansowanie, to zrobimy wszystko, żeby pokazać go dalej. Niestety miliona, który był na talerzu - nie otrzymałem. Będę jednak dalej próbował.
Milion złotych na film to dużo?
To tak zwany mikrobudżet. Przy takich filmach większość ludzi pracuje za stawki, na które normalnie by się nie zgodziła, ale wierzy w projekt i chce go zrobić, żeby pomóc. Młodzi twórcy często robią filmy w granicach miliona – dwóch milionów złotych, co jest budżetem jednego odcinka serialu premium.
Kontakty są chyba ważne w tej branży.
Są. Chociaż ja, kiedy zaczynałem, ich nie miałem. Prawdą jest też, że kiedy człowiek jest skrupulatny, sumienny i napisze to, co obiecał, że napisze, a do tego kilku osobom się to spodoba – to potem jest dużo łatwiej, bo sami dzwonią z ofertami współpracy. Generalnie wspieramy się w środowisku, radzimy sobie nawzajem. Wielu twórców długo konsultuje między sobą filmy, wysyła scenariusze czy nagrania do znajomych, z prośbą o wgląd.
Dla wielu symbolami świata filmu są duże nazwiska, spektakularne sukcesy. Tymczasem od kulis – to wiele godzin pracy, wyobrażam sobie też, że też nie mała ilości odrzuconych pomysłów.
To normalne, że scenariusz poprawia się kilkadziesiąt razy. Czasami jego ostateczna wersja nie przypomina pomysłu wyjściowego, pozostaje tylko imię głównego bohatera. Pisząc szuka się optymalnej treści dla filmu, punktów zwrotnych, napięcia, humoru. To wszystko ewoluuje podczas rozmów z innymi twórcami, na przykład reżyserem. Jeśli chodzi o długi film, to od podpisania umowy na development scenariuszowy do momentu jego oddania, mija czasami rok albo dwa lata. Potem producent zastanawia się, czy pomysł jest jeszcze aktualny i czy w ogóle film będzie wyprodukowany. Czytałem ostatnio książkę Krzysztofa Zanussiego, w której napisał, że jeżeli ktoś ma jeden pomysł, o który chce walczyć, to powinien sobie dać spokój. Jeśli z kolei ma się dziesięć pomysłów - to jest szansa, że jeden przejdzie. Od niedawna tak działam i już nie trzymam tego, co wymyślę w szufladzie. Zauważyłem, że to działa.
Jakie ma plany na kolejne filmy? O czym ma być ten kręcony w Pleszewie?
Myślałem, żeby nakręcić film, którego akcja działaby się w kamienicy w Pleszewie, na kilka dni przed końcem świata. Chciałbym pokazać przekrój społeczeństwa w sytuacji granicznej. Byłaby to czarna komedia. Mam też projekt serialu kryminalnego, w którym widzowie od początku wiedzą, co się stało z ofiarą i podążają za oprawcą, który próbuje zatuszować sprawę. Wiele innych koncepcji jest we wstępnej fazie i nie mogę o nich póki co mówić.
Z czego ma pan największą satysfakcję w tej pracy?
Z tego, że dopiąłem swego. Kiedy miałem 11 lat opublikowałem w gazecie swoją pierwszą bajkę. Wtedy powiedziałem rodzicom, że będę żył z pisania. Za rok minie 30 lat od mojej pierwszej publikacji, a ja cały czas mogę pisać. Udało mi się.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.