11 lipca 1943. Krwawa niedziela na Wołyniu
11 lipca to data symboliczna. To właśnie tego dnia - w roku 1943 - na Wołyniu nastąpiła kulminacja mordów Polaków przez ukraińskich nacjonalistów z UPA. Do historii data ta przeszła jako tzw. "krwawa niedziela" - bo to właśnie w niedzielę 11 lipca UPA rozpoczęła skoordynowany atak na polskich mieszkańców 150 miejscowości na Wołyniu. W roku 2016 Sejm ustanowił właśnie 11 lipca Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej.W rocznicę tzw. krwawej niedzieli, będącej punktem kulminacyjnym masowych eksterminacji polskiej ludności cywilnej na Wołyniu przez OUN, UPA, wspieranych przez lokalną ludność ukraińską - przypominamy także wspomnienia naszych mieszkańców, którzy przeżyli ten makabryczny czas...
Poniżej przypominamy nasz tekst z października roku 2017 - to świadectwo Marii Pasek z Sośnicy w gminie Dobrzyca, która przeżyła makabryczne mordy na Wołyniu. Opowiedziała nam wówczas swoją historię...
Tekst z "Życia Pleszewa" opublikowany w papierowym wydaniu w październiku 2017:
“Widziałam jak rozrywali dzieci przytrzymując je stopą, jak wrzucali je do studni żywcem”
- Do dziś mam to wszystko przed oczami. Uciekający kilkuletni chłopiec, któremu Ukrainka wbiła nóż w pierś i poderżnęła gardło. Młoda dziewczyna, której banderowcy wbili kołek do gardła przygwożdżając jeszcze żywą do ziemi. Ucieczkę z pociągu jadącego do Auschwitz. Zapach trupów, głód, tułaczkę. I wieczny strach... - Maria Pasek z Sośnicy zawiesza na chwilę głos.
Wojna, którą cudem przeżyła jako dziecko, zniszczyła jej zdrowie, nadszarpnęła psychikę. Po wielu latach wróciła w rodzinne strony, na Wołyń, gdzie spotkała jednego z oprawców. Sprawiedliwości nie doczekała się jednak do dziś...
"Koszmary wracają do dziś"
- Był taki czas, że nie mogłam o tym mówić... - pani Maria już na wstępie z trudem powstrzymuje łzy. Emocje - wywoływane przywoływaniem scen z przeszłości - są ogromne nawet dziś.
- Koszmary wracają co noc. To, co przeżyłam, było zbyt okrutne dla dziecka... Zbyt okrutne dla każdego człowieka...
“Dzisiaj będzie rzeź"
Urodziła się 17 sierpnia 1937 roku w miejscowości Musin wchodzącej w skład gromady Marianówka w woj. łuckim na Wołyniu. Rodzice prowadzili 9-hektarowe gospodarstwo. Z domu nazywała się Liszka.
- Nie pamiętam dokładnie wszystkich szczegółów z tamtych czasów. Wie pan, po latach wiele rzeczy się zaciera, matka z kolei, nigdy po wojnie nie chciała do tych makabrycznych czasów wracać. Większość tego, co wiem, to obrazy, jakie zarejestrowałam jako dziecko... – mówi 80-latka.
Koszmar rozpoczął się, gdy miała 6 lat - w 1943 roku cały Wołyń zapłonął, rozpoczęły się masowe mordy dokonywane przez Ukraińców na Polakach.
- Pewnej nocy nasz sąsiad – Ukrainiec – przyszedł do ojca i ostrzegł go wprost: Liszka, nie nocuj dziś w domu. Dzisiaj będzie czerwona noc. Dzisiaj będzie rzeź – opowiada kobieta.
Wspomniany sąsiad - narażając życie - wziął rodzinę pani Marii do własnej stodoły. - Z tyłu odbił deskę mówiąc, żebyśmy w razie czego uciekali w pole, bo jak nas zobaczą to i jego zabiją.
Od tej pory musieli się nocą ukrywać. Główne w polu. Raz skryli się w wybudowanej ziemiance koło stodoły, jednak tknięci przeczuciem matki wyszli w zboże. - Uniknęliśmy dzięki temu śmierci, bo później nadchodzący w tym czasie Ukraińcy wrzucili tam dwa granaty – opisuje kobieta.
Banderowcy zaczęli robić się coraz śmielsi, atakowali w dzień. Dopuszczali sie makabrycznych tortur, zabijali wielu Polaków. W końcu śmierć spojrzała prosto w oczy także rodzinie pani Marii.
Ukrainka wbiła chłopcu nóż w pierś
- Widziałam jak zabijali... Siedzieliśmy schowani w zbożu. Widziałam małego chłopca, któremu matkę zabito siekierą. Uciekał, wołał rozpaczliwie tatę. Dopadła go jedna Ukrainka. Wbiła nóż w piersi, a następnie poderżnęła gardło. Widziałam jak na oczach rodziców rozrywali małe dzieci przytrzymując je stopą, jak wrzucali je do studni żywcem. Widziałam, jak jednej dziewczynie odcięli skórę w kolanie zrywając ją do dołu i krzycząc szyderczo: "Masz job twoju mać polską skarpetę". Widziałam inną dziewczynę, której wbili kołek w usta przybijając ją do ziemi... Widziałam... – mówi cicho.
W masakrze zginął jej dziadek i jedna z sióstr.
Tułaczka
Udało im się uciec do pobliskiego Horochowa – większego miasteczka, w którym było w miarę bezpiecznie. Podróż była jednak wyczerpująca.
- Czołgaliśmy się, by nas nie rozpoznano. Byłam cały czas na plecach taty. Szukaliśmy schronienia, nie chciano nas przyjąć, obawiając się o swoje życie. Raz chcieliśmy zaczerpnąć wody na jakimś podwórzu. W studni znajdowały się jednak porozrywane ciała dzieci... - opowiada pani Maria.
Gdy dotarli do miasteczka nie mieli nic. Stamtąd pod eskortą żołnierzy jeździli jeszcze później na żniwa do swojej rodzinnej wsi.
- Pamiętam niemieckie mundury i karabiny. Dziś już jednak nie wiem, czy wozili nas prawdziwi Niemcy, czy partyzanci - Polacy przebrani za Niemców - by odstraszyć ukraińskie bandy – opowiada.
Trudno jej przypomnieć sobie, ile dokładnie to trwało. Pewnego dnia Niemcy – już ci prawdziwi - zgromadzili Żydów i Polaków z Horochowa. Rodzinę pani Marii umieścili najpierw w miejscowości Huta (pięć osób razem z babcią).
– Warunki były fatalne, ludzie umierali - opowiada. Przejściowo byli w kilku więzieniach.
- Pamiętam więzienie w Łucku. Okna były pozasłaniane papierem, ale przez dziurki mogliśmy zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Przed budynkiem był duży dół przy którym Niemcy przeprowadzali egzekucje. Widziałam zabijaną Żydówkę. Kazali jej się rozebrać, potem strzelali, śmiali się. Ciała zasypywali wapnem. W mogile pełnej trupów niektórzy jeszcze się ruszali...Śni mi się to do dziś – mówi Maria Pasek.
Ucieczka
Po pewnym czasie przeniesiono wszystkich do Przemyśla. Tam na stacji Niemcy załadowali ich do wagonów bydlęcych mówiąc, że "dadzą wszystkim pracę". Ktoś zauważył jednak, że wagony oznaczane są jako "Lager Auschwitz". Wybuchła panika, ludzie zaczęli uciekać. Niemcy strzelali, wypuścili psy, które rozszarpywały ludzi.
- Trzymałam się pleców taty, byliśmy przerażeni – opowiada. Po raz kolejny cudem uniknęli śmierci. Rozpoczęli tułaczkę zmierzając na piechotę w kierunku Sandomierza.
- To było udręczenie. Nie mieliśmy co jeść, pić, z głodu jedliśmy trawę, przemieszczaliśmy się tylko nocą, w dzień chowaliśmy się w zbożu. Toczyły nas robaki, wszy... - wylicza wzruszona kobieta.
Raz udało im się wejść na zatłoczony pociąg towarowy. - Jechałam na dachu. Omal nie spadłam, uratował mnie któryś ze współpasażerów – wspomina.
Partyzantka
W Sandomierzu trafili na główne walki między Rosjanami a Niemcami.
- Kiedy front stał na Wiśle, to z Sandomierza uciekliśmy do pobliskiej Trześni. Tam mieliśmy chwilę oddechu – mogliśmy nawet upiec chleb – opowiada.
Ojciec pani Marii przed wojną służył w 19. Pułku Ułanów Wołyńskich. Nawiązał więc kontakt z miejscową partyzantką, ukrywał się z nimi w lasie, jak wielu innych mężczyzn walczących za Polskę.
- W tym czasie rozdzieliliśmy się z ojcem. Dzieci – w tym ja – roznosiliśmy wówczas potajemnie różne informacje partyzantom do lasu w okolicach wsi Furmany. Zawieszano nam instrukcje pod szyją. Mama dawała mi jedzenie dla ojca, a sanitariuszki przebywające w kostnicy na cmentarzu w Trześni korespondencję – mówi kobieta.
Dzieci nie wzbudzały aż takich podejrzeń u Niemców, choć jak wspomina pani Maria raz sama dostała mocno kolbą po głowie za kręcenie się w okolicach wału. Była też świadkiem, gdy snajper odstrzelił głowę jednemu z mężczyzn. Mieszkali wówczas w wynajętym pokoiku u pana Franciszka Walczyna w Trześni.
- Pamiętam, że ukrywał u siebie Żydów w stodole – opowiada.
W psiej budzie
Pewnego dnia rozpoczęły się główne walki.
- Od pocisków zapaliły się drewniane domy, wraz z siostrą w ferworze odłączyliśmy się uciekając w stronę lasu – mówi. Tułały się kilka dni.
- Zlizywałyśmy sok z gałęzi, jadłyśmy trawę... Pewnego dnia usłyszeliśmy ogromne huki. Schowałyśmy się w dziurze, w ziemi. Okazało się, że szło natarcie Sowietów. Widziałam nogi przeskakujących nad nami żołnierzy. Jeden z nich zobaczył nas, zawrócił i wycelował karabinem. Inny, widząc to, podskoczył i uderzył tamtego w ramię krzycząc: durak! Karabin wystrzelił, sypiąc nam piachem w oczy. Pytał się nas w kilku językach - co tu robimy. Gdy odezwał się po polsku odpowiedziałam. On przytulił mnie z siostrą czule mówiąc, że w domu zostawił trójkę takich dzieci, że nie wie nawet czy żyją. Kazał nam złapać się go i robić dokładnie, co on. Tak wbiegliśmy z wojskiem na błonia, gdzie trwały walki – spadały przed nami bomby, latały samoloty – wspomina pani Maria.
Z daleka zobaczyła swoją babcię. Cudem uniknęły kul, uciekały. W Furmanach panował już ogrom zniszczeń.
- Całe błonia, podwórze, ściany, narożniki... Na stole przed stodołą stał obraz Matki Bożej Częstochowskiej – jako jedyny nietknięty zniszczeniami... Ludzie żarliwie się do niego modlili... - mówi wzruszona kobieta.
W pewnym momencie niedaleko nich spadła bomba.
- Jak oprzytomniałam i otrząsnęłam się z gruzu to obok nie było już nikogo. Poszłam szukać babci, z daleka zobaczyli mnie jacyś mężczyźni. Krzyczeli, żebym się schowała, bo wszędzie latały pociski, odłamki. Jako dziecko zapamiętałam to niczym widok tysięcy skaczących żab – tak gęsto latały. Skryłam się w psiej budzie. Zobaczyłam naraz, że leci z niej krew. Okazało się, że to z mojej nogi, trafiono mnie poniżej kolana. Pies lizał mi ranę, ja wsadziłam palec, by tamować krew. Gdy w końcu ogień nieco ucichł ktoś wyciągnął mnie z budy, zabrał do miejsca gdzie była siostra i babcia, która też została ranna – opowiada pani Maria.
Powrót
- Uszło ze mnie sporo krwi, nie miałam siły iść, a wędrowaliśmy przez zgliszcza – mówi. Widok był makabryczny, wszędzie zabici.
- Nie można było normalnie przejść. Siostra wpadła do rozprutego brzucha zbitego konia, matka ją wyciągała przerażoną. Wszędzie wokół urwane głowy, ręce, ciała rozszarpywane przez psy... Odór był nie do zniesienia, ja – osłabiona – traciłam co chwilę przytomność - kobieta nie ukrywa łez.
Po drodze napotkali żołnierza niemieckiego, który opatrzył jej ranę. - Mama się bała, nie chciała zgodzić, dopiero jak zagroził jej pistoletem zgodziła się, żeby mnie dotknął – opowiada.
Idąc dalej napotkali furmankę z Niemcami – ich woźnicą był Polak.
- Mama poprosiła ich o pomoc. Mnie przywiązała do furmanki, sama szła obok. Nagle po raz kolejny rozpętało się piekło – nad nami zaczął krążyć samolot. Niemcy zaczęli strzelać, uciekliśmy w pole ziemniaków. Przerażona matka kazała nam się modlić. Samolot krążył kilka razy nad nami. Dzięki Bogu nie zdecydowali się do nas strzelać. Znów cudem przeżyliśmy... - wspomina.
Rozzłoszczony Niemiec groził po wszystkim matce pani Marii bronią - oskarżając ją o opóźnianie drogi. W jej obronie stanął jednak Polak. - Zasłonił matkę, mówił, że jeśli nas zabije, to i jego może zabić – opowiada kobieta.
Totalnie wycieńczeni dotarli do Trześni. Na początku mieszkali u pewnego gospodarza, później musieli iść spać do stodoły, bo zaczęło napływać coraz więcej rannych żołnierzy. - Chłód był ogromny. Babcia zmarła w międzyczasie na czerwonkę, pochowano ją w Sandomierzu – opowiada. Ojciec został zabity przez Niemców, pochowano go w Trześni. - To była już końcówka wojny. Pamiętam, że wraz z siostrą spałyśmy z martwym ojcem, zanim zbito mu trumnę... - mówi.
Po wojnie
Tułali się jeszcze przez jakiś czas. Po wojnie rozpoczął się powrót repatriantów.
- Trafiliśmy do Pleszewa. Tutaj w 1946 roku przyjmowałam I Komunię Świętą - opowiada.
Mieszkali przy Sienkiewicza. - Koło młyna – precyzuje pani Maria pokazując pamiątkowe zdjęcie. Widać na nim kilka osób, które ocalały po rzezi na Wołyniu. - Tu jestem ja, tu moja siostra, mama i Keller – za którego wyszła po wojnie. Na Wołyniu Ukraińcy wymordowali mu rodzinę - żonę, dzieci... Razem z nami ocalał... - opowiada.
Na zdjęciu są także inne osoby – wszyscy, którzy razem przeżyli te makabryczne dzieje. Sama pani Maria po wszystkim starała się – na ile to było możliwe – zapomnieć i normalnie żyć.
- Jak przyznawali repatriantom gospodarstwa trafiliśmy do Cerekwicy koło Jaraczewa. Ja w 1956 roku wzięłam ślub, mąż pochodził z Koźmina Wlkp. Urodziłam piątkę dzieci... - opowiada.
Powrót na Wołyń
Ani matka pani Marii, ani ojczym nie chcieli wracać w rozmowach do tych strasznych czasów. Sama – po wielu latach – udała się w podróż po miejscach swojej kaźni.
- Razem z rodziną: córką, wnukami wsiedliśmy w nasze małe tico i pojechaliśmy na Ukrainę w 2002 roku. Chciałam zobaczyć, czy nasza miejscowość – Musin – jeszcze istnieje, czy żyje ktoś z tamtych czasów – opowiada nasza bohaterka.
Nocowali u rodaków, którzy żyją na tamtych terenach. - To był czas, gdy Ukraińcy zaczęli powoli oddawać m.in. polskie kościoły, w których wcześniej była np. dyskoteka. Byliśmy m.in. u księdza w Stojanowie, niedaleko Horochowa – opowiada.
Wszyscy odradzali im jednak wyjazd na miejsce, gdzie mordowano kiedyś ich rodzinę i sąsiadów. - Ludzie, którzy tam mieszkają do dziś się boją nawet o tym rozmawiać z Polakami... - mówi pani Maria. Pojechali.
Spotkali Ukraińca, który pamiętał ich miejscowość z dawnych czasów. Oprowadził ich, ale bał się reakcji rodaków - nie chciał, by widzieli go razem z Polakami.
Pozostał tylko bez
- Nasza miejscowość – Musin – przetrwała, jednak na naszej ziemi w miejscu domu pozostał tylko bez... - 80-latka pokazuje zdjęcie wykonane w miejscu, gdzie kiedyś mieszkali. Trafili także na Ukrainkę, która rozpoznała panią Marię.
- Jej matka opowiadała jej o naszej historii. Byli jednak przekonani, że wszyscy trafiliśmy do Oświęcimia – wspomina.
Nie zabrakło też traumatycznych chwil.
- Powiedziano nam, że żyje jeden Ukrainiec, który podobno znał moich rodziców. Miał 92 lata. Posłano po niego. Gdy do nas podszedł od razu go rozpoznałam. Po spojrzeniu w jego oczy powiedziałam przerażona: Boże, to on rżnął – mówi kobieta.
Starzec odwrócił się szybko i odszedł bez słowa. Wtedy, jak opowiada pani Maria, zaczęła się ponownie bać. Strach zwiększyła informacja, że w okolicach, przed ich wizytą jednemu Polakowi, który również odwiedził tereny dawnej rzezi jego rodziny, ktoś uciął głowę podczas pijatyki...
- Sama będąc na tych terenach czułam wszędzie ludzką krew... Nie mogłam przemóc się by np. pić wodę, jeść... - mówi pani Maria.
Odwiedziła także okolice Sandomierza, gdzie pochowano jej ojca i babcię. - Wnuk z kolei przywiózł kiedyś z wycieczki do Oświęcimia numery obozowe trzech osób z rodziny ojca. Zginęli tam w komorach... - opowiada wzruszona.
Bez sprawiedliwości
Dziś, po latach od tamtych zbrodni czuje wciąż ból. Psychiczny, ale także fizyczny – rana postrzałowa na stare lata odezwała się ze zdwojoną siłą. - Odłamek z nogi wyciągali mi lekarze w 1950 roku – opowiada, pokazując zaświadczenie lekarskie wydane w latach 70. przez chirurga z lecznicy w Koźminie.
Dziś ledwo chodzi, przyjmuje masę leków, które pochłaniają niemal połowę emerytury, co chwilę odwiedza też kolejnych lekarzy. Przez lata bezskutecznie starała się o statusu kombatanta.
- Pisałam wszędzie. Do prezydenta, do kombatantów, do IPN. Przesłuchiwano mnie pod przysięgą, ale nic to nie dało – mówi z żalem. - Na własną rękę każą szukać mi świadków, dokumentów. Tylko, że cała dokumentacja spaliła się wraz z tymi miejscowościami! A do świadków, do których dotarłam, i których wskazałam, nikt się z tych instytucji nie pofatygował, nie wiem nawet czy jeszcze dziś żyją – opowiada pani Maria.
Jak mówi, każde wspomnienie jest dla niej traumą, a takie traktowanie przez polskie państwo – niemal pogardliwe.
- Nie dość, że przeżyłam tę makabrę, to dziś cierpię dodatkowo przez takie traktowanie. Czasami jak na to patrzę, to mówię, że być może z rodziną popełniliśmy błąd – może jednak nie trzeba było uciekać z tego transportu do Oświęcimia...
Artykuł opublikowany w roku 2017 na łamach "Życia Pleszewa"
Szanowni Internauci. Komentujcie, dyskutujcie, przedstawiajcie swoje argumenty, wymieniajcie poglądy - po to jest nasze forum i możliwość dodawania komentarzy. Prosimy jednak o merytoryczną dyskusję, o rezygnację z wzajemnego obrażania, pomawiania itp. Szanujmy się.