- Aresztowanych wyprowadzano pod eskortą - do sprzątania ulic. Na oczach mieszkańców miasta - kroczyli udręczeni, porażeni sytuacją ludzie, niosący na ramionach narzędzia. Widok był zatrważający - opowiada Krystyna Tuczyńska z Pleszewa. Jako 3,5-letnie dziecko była wraz z rodziną wysiedlona przez Niemców z Gdyni. Czasy – jak wspomina - były straszne. Pomimo okupacyjnych upokorzeń rodzina przeżyła.
- Nadal pozostają jednak wspomnienia niemieckiego terroru – mówi nam dziś pani Krystyna.
Urodziła się 23 listopada 1936 roku w Gdyni.
- Mama i tata pochodzili z Taczanowa - spod Pleszewa. Ojciec był kierownikiem poczty w Bronowie. Był patriotą, być może z tego właśnie powodu doszło do jakiegoś sporu na tle politycznym między nim a pewnym Ukraińcem, który uczył w szkole. Ostatecznie ojciec właśnie przez to szukał lepszego miejsca do mieszkania i pracy - opowiada Krystyna Tuczyńska.
Ostatecznie jej ojciec wyjechał do Gdyni.
– W tamtym czasie co prawda bardziej potrzebowano rzemieślników niż urzędników – jednak znalazł zatrudnienie. Późnej dojechała mama – dodaje pani Krystyna.
Początki nie były łatwe. - Po ich przezwyciężeniu rodzice osiągnęli małą stabilizację. Sprowadzono z Wielkopolski meble, sprzęty kuchenne, pościel... Generalnie całą „wyprawkę” panny młodej. Dziadek Tomasz był kolejarzem, więc poszedł specjalny wagon z tą naszą całą wyprawką – uśmiecha się pani Krystyna.
Wojna
W wynajętym mieszkaniu przy ul. Szczecińskiej w Gdyni normowało się życie rodziny.
- Każdego ranka budziły mieszkańców okrzyki wozaków: „węgiel wieziemy, węgiel”. Opał sprzedawany był w workach razem z drewnem na rozpałkę. Żywność kupowało się z pobliskim sklepiku prowadzonym przez małżeństwo z poznańskiego. Ojciec znalazł zatrudnienie w firmie „Superhermit” przy Świętojańskiej – wspomina pani Krystyna.
Dla rodziny zapowiadała się pomyślna przyszłość. Niestety - wybuch II wojny światowej przekreślił te perspektywy… Okupant niemiecki błyskawicznie przystępował do zajmowania urzędów po przejęciu miasta.
- Szybko aresztowano niemal wszystkich wyższych urzędników m.in. Komisariatu Rządu, czy Urzędu Morskiego. Ponadto nauczycieli, lekarzy, działaczy związkowych, czy kapłanów. Niemcy byli nad wyraz sprawnie przygotowani – szli według sporządzonych wcześniej adresów – listy wysiedleń przygotowane były od sierpnia – czyli jeszcze przed wybuchem wojny – opisuje 85-latka.
Dziś historycy szacują, że jesienią 1939 roku wysiedlono z Gdyni kilkadziesiąt tysięcy osób – mówi się nawet o 80 tys. ludzi. Tym samym miasto to było jednym z pierwszy większych wówczas w całej Europie, które zostało dotknięte w tak dużym stopniu tą formą represji okupanta.
NA ZDJĘCIU: SKWER KOŚCIUSZKI GDYNIA 1938 rok
„Zatrważający widok”
Jak opowiada pani Krystyna, w pamięci jej matki, widok na ówczesnych ulicach zapisał się jako – dosłownie - zatrważający.
- Moja mama, Anna, widziała - jak wyprowadzano aresztowanych pod eskortą do sprzątania ulic. Na oczach mieszkańców kroczyli udręczeni, porażeni sytuacją ludzie, ubrani wyjściowo, niosący na ramionach narzędzia. Widok był zatrważający. Wśród aresztowanych mama zauważyła księdza Teodora Turzyńskiego, który nie tak dawno mnie ochrzcił. Był on później wywieziony i zamordowany w Piaśnicy, gdzie doszło do ludobójstwa – zamordowano tam ok. 12 tys. osób – mówi dziś pani Krystyna
(Piaśnica – nazywana „Kaszubską Golgotą” – to jedno z największych miejsc kaźni Polaków na Pomorzu w okresie II wojny światowej – przyp. red.).
-Aresztowania, wysiedlenia z mieszkań, wyniszczanie narodu polskiego - odbywało się według przygotowanych wcześniej rozkazów. Aresztowanych zamykano w baraku – kościółku, gdzie przed wojną odprawiane były nabożeństwa oraz w Victoria Schule – dodaje 85-latka.
Wysiedlenie
Wkrótce Niemcy zapukali także do drzwi rodziny pani Krystyny...
- Jesienią 1939 roku wczesnym rankiem załomotał niemiecki żandarm wrzeszczący: „Raus, raus, nach Chilau”. Należało natychmiast opuścić lokal zabierając tylko podręczny bagaż, a lokal pieczętowano. Wysiedlanych kierowano do podstawionych na bocznicy kolejowej wagonów. Tam gromadzono kolejne wysiedlane rodziny. Był wielki płacz, modlitwy i pytania bez odpowiedzi... - relacjonuje kobieta.
Warunki oczekiwania na transport do miejsc przeznaczenia były okrutne. Brak żywności i wody, zaduch w zatłoczonych wagonach i ta niepewność – co do dalszych losów.
- Wszystko to stwarzało poczucie zagrożenia życia dzieci i osób starszych. Kończyły się skromne zapasy zabrane w pośpiechu z domu, pobierana ukradkiem woda z kranów lokomotyw była niedobra, a brak sanitariatów dopełniał obraz upodlenia polskich rodzin – mówi pani Krystyna.
W końcu umęczone rodziny wyruszyły na południe Polski. Rodzina naszej rozmówczyni została ostatecznie wywieziona na roboty do Pleszewa.
– Tego – dlaczego ostatecznie trafiliśmy do Wielkopolski, a nie w kieleckie, gdzie trafiła większość osób transportu – nie potwierdziłam ostatecznie. Mogę się tylko domyślać, że z racji tego, iż mama doskonale znała język niemiecki – to jakoś załatwiła, że wysiedlono nas w rodzinne strony. Trafiliśmy do Kowalewa, gdzie mieszkała babcia Marianna, a następnie rodzice zostali przydzieleni przymusowo do pracy do fabryki chemicznej przy Wyspiańskiego. To właśnie tam pracowali przez cały okres wojny – opowiada pani Krystyna.
Zamieszkali w oficynie przy ul. Krzyżowej w Pleszewie.
- Warunki nie były wesołe, by straszny mróz, a mną i starszą siostrą, Barbarą – podczas czasu pracy rodziców – zajmowały się dorywczo sąsiadki – opowiada.
Okupacja w Pleszewie
- Mieszkaliśmy od strony podwórza. Od ul. Krzyżowej mieszkali m.in. państwo Radomscy, u których prowadzono tajne nauczanie po polsku. Pamiętam dużą zasługę państwa Batorów. Oddani sprawie nauczyciele wychowywali nas w duchu patriotyzmu, uczyli polskich pieśni, organizowali występy teatralne – wszystko to pod groźbą aresztowań. Moja starsza siostra musiała uczyć się w szkole niemieckiej, gdzie stosowano kary cielesne za rozmowy w języku polskim. Poza tym przykrym obowiązkiem także uczęszczała na tajne komplety – mówi pleszewianka.
Jak byli traktowani przez Niemców?
- Dzięki Bogu nie spotkaliśmy się z większymi represjami. Okres okupacji niemieckiej był jednak czasem nakazów i zakazów. Stwarzał wiele upokorzeń i uciążliwości. Dzięki naszej zaradnej matce nie cierpiałyśmy głodu, a tajne nauczanie w zakresie szkoły podstawowej zapewniło rozwój umysłowy – mówi pani Krystyna.
Pod koniec wojny jej ojciec przymusowo został oddelegowany do prac ziemnych - po pas w śniegu, w mrozie.
- Niemcy brali wówczas mieszkańców Pleszewa do pogłębiania rowu przy torach. To była zima, wszystko po kolana w wilgoci, błocie, śniegu. Od tego czasu ojciec rozchorował się na płuca. Pamiętam, że przychodziła do nas późnym wieczorem siostra zakonna i stawiała bańki. Ojciec leczył się jeszcze po wojnie, jeździł po sanatoriach. Płuca były jednak zniszczone, w końcu zmarł w wieku 55 lat – mówi.
W rodzinnym archiwum pani Krystyny pozostały m.in. dwa zdjęcia pracowników "Chemische Fabrik Pleszen-Tietjen & Co.Kom.Ges" podczas okupacji z firmową pieczątką na odwrocie.
Wyzwolenie
W momencie wkraczania do Pleszewa Rosjan, rodzina wraz z innymi schowała się w fabryce chemicznej przy Wyspiańskiego.
- Obserwowałam przez okno maszerujących żołnierzy i pytałam ojca – dlaczego oni się nie chowają? Strzelano bowiem, ale Rosjanie szli przed siebie nie patrząc na nic. Jak ktoś padł, to padł – szli nieugięcie w kierunku koszar. Tata mi wtedy mówił tylko, że zdobywają Pleszew... - wspomina pani Krystyna.
Ma w pamięci także ówczesny wypadek z czołgiem, który wybuchł.
- To było straszne, brat mojej koleżanki był tam – mówi.
Ostatecznie - pomimo okupacyjnych upokorzeń rodzina przeżyła.
- Nadal pozostają jednak wspomnienia niemieckiego terroru – wspomina kobieta.
A jak było po zakończeniu działań wojennych w Pleszewie?
- Powstała swego rodzaju obywatelska straż w Pleszewie, nosili polskie opaski. Mieli zabezpieczać biura, urządzenia itd. Ojciec też tam był, wiem jednak, że szybko zrezygnował - oddał tę opaskę, bo zauważył, że – niestety – niektórzy tacy "strażnicy" po prostu szabrowali dobytek – mówi pleszewianka.
Ojciec pani Krystyny po wojnie zatrudnił się w zakładach pracowniczych, ale już wówczas ciężko chorował. Matka – Anna - była z kolei aktywną działaczką w Lidze Kobiet, miała różne wyróżnienia, pracowała jako sklepowa.
W ławie z tenorem
Sama pani Krystyna od dziecka odznaczała się z kolei zdolnościami artystycznymi.
- Trafiłam do Zasadniczej Szkoły Ceramicznej w Szczawnie Zdroju, cztery lata byłam w internacie. Później stworzono w Polsce pierwsze technikum o podobnym profilu – opowiada.
Co ciekawe – jak wspomina pleszewianka, jej kolegą ze szkolnej ławki był w tamtych czasach Wiesław Ochman – słynny polski tenor. Ze szkoły trafiła prosto do pracy w ministerstwie handlu zagranicznego.
- Matury jeszcze nie zdałam, gdy mi to zaproponowano – śmieje się. - Przyjechał z Warszawy przedstawiciel ministerstwa handlu zagranicznego. Rozmawiali o czymś z dyrektorem, a on wydelegował do pracy trzech uczniów – tak się przynajmniej domyślam, że to on – mówi pani Krystyna.
Pracowała więc przez jakiś czas w kontroli eksportu ceramiki w Warszawie – właśnie we wspomnianym ministerstwie. Później poznała męża.
- Był ślub, dziecko w drodze, więc skończyłam pracę. Dopiero, gdy starsza córka podrosła - zatrudniłam się w Cechu Rzemiosł Różnych, gdzie prowadziłam naukę zawodu – mówi pani Krystyna.
Historia jest ważna
Historią interesuje się cały czas. Obydwoje z mężem wywodzą się z rodzin, które pielęgnowały i krzewiły patriotyzm.
- Mam w domu kilka segregatorów – moja mama zaczęła spisywać dzieje rodu. Mam również udokumentowane dzieje rodu Tuczyńskich od 1600 roku. Od strony męża Wacław Tuczyński – dostał m.in. lata temu medal z paryskiej Sorbony za to, że wymyślił pierwszą na świecie maszynę do klejenia torebek. Sama dosyć późno zaczęłam się interesować takimi historiami. Sądzę, że moje córki i wnuki też dopiero za kilkanaście lat zaczną się interesować historią – żartuje.
- W tym roku mam 85 lat, mąż 89. Jesteśmy już dinozaury, zdrowie już nie to, ale na szczęście umysły mamy sprawne. Rozwiązujemy krzyżówki, ja trochę jeszcze maluję, lubię czytać książki – wylicza.
Jednym z jej hobby – poza malarstwem – jest także zbieranie muszelek znad morza. Czy wraca pamięcią do dawnych lat?
- Oczywiście. W październiku jest zawsze rocznica wysiedlenia mieszkańców Gdyni, na miejscu są wielkie obchody. Otrzymuję zaproszenia – jako osoba wysiedlona mam też legitymację. Raz byłam na miejscu, pamiętam, że było uroczyście. Dziś zdrowie nie pozwala, żeby pojechać - czego żałuję. Pamiętam jednak i opowiadam te historie wnukom... Czasami trudno w nie uwierzyć...
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.