Przypominamy nasz materiał z września 2023 roku.
Jej ojciec - Józef Bilicki - urodził się w Kijewie, nieopodal Środy Wielkopolskiej.
- Mieli dużą gospodarkę, zajmowali się między innymi krowami i pszczołami, byli bogaci - opowiada pani Stanisława.
W tamtym czasie u Sobczaków na gospodarstwie w Kwileniu też się powodziło. Franiciszka i Wojciech mieli dwoje dzieci - Bogumiła i Bogumiłę. Ich córkę i Józefa Bilickiego połączył szczęśliwy przypadek, ale nie tylko.
- Jak mój ojciec dostał się do Kwilenia? To długa historia. Myślę, że dzisiaj nikt by się tak nie poświęcił - opowiada pani Stanisława.
Józefa i Bogumiłę połączyła Stasia
- Kiedyś to były bardziej swaty – zaczyna historię swojej rodziny. - Była taka samotna panna, która miała córkę w wieku mojej mamy - Stasię. To po niej mam imię – mówi seniorka.
Matka dziewczyny nie miała rodziców, a nieustannie wyjeżdżała z Kwilenia za pracą. Dlatego do 17 roku życia – jej dziecko mieszkało u Sobczaków.
- W końcu poznała partnera i przyjechała po córkę, żeby zamieszkały w Gniewkowie. Zabrała ją, ruszyły w drogę. W tym czasie w Toruniu odbywał się jarmark, z którego wracali Biliccy z Kijewa. Po drodze spotkali Stasię z mamą, jak odpoczywały na rowie. Po krótkiej rozmowie zabrali je do siebie na poczęstunek. Bilicka zapytała, czy Stasia nie chce zostać u nich. „Tu są duże dziewuchy, będziecie miały kontakt” - mówiła. No i Stasia została.
W domu w Kijewie było siedmioro dzieci – pięć dziewczyn i dwóch chłopców.
- Babcia dopytywała: „Słuchaj no, jak byłaś tam w Kwileniu, na tej służbie… nie ma tam jakiej panny do mojego Józefa?”. No była. Stasia napisała do mojej mamy, że tu jest taki chłopak, dopytuje się o nią i chce do niej przyjechać. Mama odpisała: „Nie dawaj mu adresu, bo wiesz, że u nas dachy to są strzechy, okna nieduże, a piszesz, że tam jest taka posiadłość… Nie dawaj mu adresu”.
Ale Józef ten adres podebrał. Z Kowalewa na żeniaczkę do Kwilenia szedł pieszo.
Konie jak smoki
- Pierwszy raz przyszedł wieczorem, w domu były same kobiety, więc nie chciały go wpuścić na nocleg. Moja babcia kazała mu iść do sołtysa. Ale na ten czas wrócił dziadek, Józef mu wszystko wytłumaczył i mógł zostać – mówi pani Stanisława.
Ślub Józefa i Bogumiły odbył się kilka miesięcy później, w lutym 1928 roku. Wesele było w Kijewie.
- Wszyscy jechali do Kijewa, panny i kawalery, bo takie były czasy, że młodzieńcy musieli jechać. Babcia Frania wzięła ze sobą koszyk jajek. Nie zdążyła wysiąść gdzie powinna i pojechała pociągiem dalej, do Torunia. No a w Kijewie konie jak smoki – więc dziadek, który woził tego dnia gości, ruszył za pociągiem i poszukał teściową. Ona wiedziała, żeby wysiąść w Toruniu, bo jeździła tam po robotach – mówi z dużym uśmiechem pani Stasia.
W Kwileniu było inaczej
Po ślubie Józef z Bogumiłą postanowili zostać w Kwileniu. Pan młody widząc różnice pomiędzy gospodarstwem rodzinnym, a tym, na które przyszedł, zdecydował, że czas na modernizację.
- Tu było inaczej, ludzie nie znali węgla, nawozów, siewników. Tata zaczął to wszystko kupować, przenosić do Kwilenia. I od razu przebudował dom – mówi pani Stasia.
Józef udzielał się też społecznie. Miał dobre stosunki z Oskarem Pedą, właścicielem 42-hetarowego gospodarstwa, młyna wodno–parowego, cegielni i tartaku, zatrudniającego wówczas w swoim majątku wielu mieszkańców Kwilenia i Chocza.
- Tatuś z Pedą zasiadał w gminie i stawił się za tym, żeby zbudować szkołę u nas, żeby dzieci z Kwilenia, Niniewa i Mycielinka nie musiały chodzić do Chocza. Przed wojną udało im się wylać fundament.
Wspomnienia Stanisławy Tyl z Kwilenia. Przerwane dzieciństwo
Małżeństwo Bilickich doczekało się pierwszej córki w 1930 roku. Pani Stasia przyszła na świat trzy lata później. Za kolejne trzy lata urodził się jej brat. Z ostatnim synem pani Bogumiła była w ciąży w 1939 roku.Pani Stanisława ma niewiele wspomnień z wczesnego dzieciństwa. Ten czas przerwała jej wojna.
- Wojna zaczęła się w we wrześniu, ale mój ojciec na Kalisz pojechał już w lipcu. W niedzielę był na odpuście, w poniedziałek wysłali go na szarwark. Z Kalisza przenosili go tu i tam.
W domu w Kwileniu 6-letnia Stasia została wraz z dwójką rodzeństwa, ciężarną mamą i babcią.
- Zostaliśmy sami na dziesięciohektarowej gospodarce – mówi seniorka. - Mama urodziła brata w 40. roku. Wojna toczyła się dalej, a my - chowaliśmy się jak mogliśmy.
Obraz II wojny światowej w Kwileniu. „Zakrywaliśmy okna czarnym papierem”
To był dla wszystkich bardzo trudny czas.
- Okna trzeba było mocno zasłaniać czarnym papierem, żeby światła nie było widać, jak samolot leciał – wspomina pani Stasia.
W Kwileniu rozpoczęły się wysiedlenia i scalanie gospodarek.
- Niemcy chodzili i patrzyli, gdzie jest lepsze gospodarstwo. U nas wysiedlili trzech gospodarzy. Budzili w nocy, kazali zabierać niezbędne rzeczy i wywozili na biedne gospodarki. Oni przychodzili na nasze – wspomina pani Stanisława.
To był bardzo niespokojny czas również dla jej rodziny.
- Żyło się pod strachem, nie spaliśmy spokojnie, baliśmy się wysiedlenia – opowiada kobieta.
Rodzina przechowała figurę serca jezusowego
Za rodziną Bilickich podczas wojny stawił się Peda.
- Był za tym, żeby nasza gospodarka nie poszła w większe ręce, bo było zabudowanie, więc do niej scalali sąsiadów. Powstało jedno duże gospodarstwo, którym zawiadywał brat mamy.
Rolnik powierzył też rodzinie figurę serca jezusowego, którą trzeba było schować przed okupantem.
- Peda powiedział: tę figurę bierzesz Bogumiła ty i u ciebie będzie przez wojnę. I tak przetrwała do dzisiaj. Ale nie było łatwo.
Niemcy przychodzili do domostw i przeprowadzali kontrole. Sprawdzali, ile jest zwierząt, zboża, ile mleka dają krowy.
- Przeglądali co jest. Nie wolno było np. zabić świni, tylko uzgadniać to z gminą. Kobiety doiły krowy i odstawiały mleko. Niemcy to dobre brali do mleczarni w Broniszewicach, a chude przywozili. Jak ten, co pilnował był dobry, to kazał zostawić coś dla dzieciaków – wspomina seniorka.
Życie w Kwileniu w trakcie wojny. „Tak się udało”
Ludzie podczas wojny pracowali w cegielni, tartaku, młynie i na gospodarstwach. Pani Stanisława kiedy miała 9 lat służyła u Pedy wraz z siostrą. Wypasała kaczki i gęsi przy stawie.
- Były tam cały dzień, tylko musiałam donosić zboże i sypać. One wychodziły i jadły. Jak wcześniej oprzątała je moja siostra, to płakała, że nie chcą jej przychodzić do kurnika. Wracała bardzo późno do domu. A ja - nie taka mądra, nie taka głupia. Pomyślałam, że będę im dawać jeść nie od południa, a na wieczór. Jak tylko nad tym stawem poruszyłam wiaderkiem, to wylatywały z wody. Sypałam im dopiero w kurniku. Tam miały pełne korytko. Pedowa pytała, jak później je zabijali: „Co te kaczki takie chude? Nie takie jak dawniej”. Gosposia mówiła: „Całe korytka są nasypane na noc – Stasia nie oszukuje”. I tak mi się udało – opowiada z uśmiechem.
Ojcowie nie wrócili
Życie nie były spokojne. W każdej chwili domostwo mógł nawiedzić okupant.
- U nas było jeszcze takie jedno zdarzenie. Śpimy, a mama mówi, że słyszy, że ktoś chodzi po podwórku. Kazała nam wszystkim wstać i powiedziała, że będziemy musieli się wyprowadzić, bo nas przenoszą. Usiedliśmy wszystkie dzieci z babcią pod oknem, mama je uchyliła. Pies nie szczekał, a mieliśmy złego psa. Mama powiedziała, że to wojskowy i widzi wszystko oprócz głowy. Po chwili poszedł, nic nam nie zrobił – mówi pani Stanisława.
Rodzina myślała jeszcze długo o tej sytuacji.
- Twierdzili potem, że to był ojciec. Przyszedł, przeszedł i na tym się skończyło. Według ostatniej informacji, jaka do nas dotarła, spłonął w Kutnie w stogu siana, nasłuchując radiostacji.
Jak mówi seniorka - do Kwielnia z wojny wróciło dwudziestu kilku mężczyzn. Zginęło czterech, w tym jej tata Józef. Bez ojców zostało dziesięć dzieci. Pani Stanisława do dzisiaj ma kontakt z pozostałymi rodzinami.
Koniec wojny w Kwileniu. "Niemcy uciekali"
Wojna dobiegła końca w 1945 roku.
- Jak się skończyła to wszyscy Niemcy, którzy byli na naszych gospodarkach, na wieść, że idą ruski - uciekali. Służący pakowali ich rzeczy na wóz i odjeżdżali gdzieś za Konin. A służącymi byli polscy chłopacy. Był jeden taki mądry, co jak Niemcy spali po drodze, to podczepił swój wóz i ze wszystkim wrócił tutaj. Potem jego rodzina dobrze się miała – opowiada pani Stanisława.
Z Kwilenia chciał wynieść się również Oskar Peda.
- Konie i platformy miał uszykowane. Ale ludzie ze wsi go nie wypuścili. On wielu osobom pomógł. Za jego czasów pobudowano domy, on dobrze gospodarował, to nie było bogactwo jego ojca. Ludzie go bronili, dlatego nigdzie nie uciekł. Po wojnie przez kilka lat pracował w młynie i był na komornym u jednego z pracowników. Potem wyjechał…
Ostatecznie majątek Oskara Pedy został upaństwowiony i jego właścicielem stał się Skarb Państwa.
„Było ciężko”
Pani Stasia mówi, że po wojnie nie było lekko.
- Jak jechali ruscy na Berlin, to po domach nocowali. W niektórych nie było chłopów, to kobiety chowały się po piwnicach. Nie raz byli ludzie chamowaci. Są ludzie źli i dobrzy. I tak się wszędzie trafia – mówi seniorka.
Jej rodzina po wszystkim wróciła z komornego z końca wsi do siebie. To nie było już to samo gospodarstwo.
- Ci co mieli łączone gospodarstwo z naszym wchodzili do obór i zabierali co chcieli. A u nas była tylko mama z dzieciakami i babcia. Trochę się zagapiliśmy i nie wracaliśmy. Potem ktoś powiedział: „A co ty Bogumiła, nie ruszysz się? Nic ci nie zostanie”. Została nam jedna świnia i jałówka. I przyszliśmy na tę biedę. Było ciężko. Ziemię podawaliśmy w dzierżawę.
W Kwileniu jest "Kraków" i "Warszawa"
W pierwszym roku po wojnie pani Stanisława przystąpiła do pierwszej komunii świętej. Wtedy Kwileń się już „odradzał”.
- Domy się otwierały, gdzie był lepszy, to robili tam szkołę. Ja poszłam do drugiej klasy, bo pierwszą przerobiłam w domu. Każdy uczeń musiał przynosić ze sobą torf albo drzewo, żeby było czym palić.
Jak opowiada pani Stanisława, pierwsza szkoła po wojnie była u Fabiszów.
- Część wsi nad Prosną nazywano Krakowem, a tą, gdzie jest droga i Peda pobudował budynki - Warszawą. No więc szliśmy z tego Krakowa po tym rowie do Warszawy do szkoły i nieśliśmy to drewno – wspomina seniorka.
Żeby rodzina mogła się utrzymać w trudnym okresie – dziewczyna chodziła do pracy.
- Chodziłam na szarwark. Jak się go wyrobiło to nie trzeba było płacić podatku od ziemi. Pracowałam przy budowie drogi brukowej od tamy na Krakowie. Ci co mieli konie, to dowozili kamienie. Ja podsypywałam chłopcom piasek, podawałam kostkę robotnikom. I tak się robiło – opowiada.
Przy nowej drodze powstawały budynki. Po jednej stronie - nieopodal rzeki - stawiano domy i obory, a po drugiej - stodoły. To dlatego, że na "Krakowie" nie było studni, więc mieszkańcy chodzili po wodę nad Prosnę.
- Zimią były przeręble i stamtąd tę wodę nosiliśmy. Była z niej dobra herbata czy rosół - wspomina pani Stasia.
Dodaje, że do samego końca pracowała też przy budowie obecnej szkoły podstawowej w Kwileniu.
Rodzina Stanisławy Tyl z Kwilenia
Potem przyszedł czas na założenie rodziny. W 1954 roku pani Stanisława wyszła za mąż za mieszkającego w sąsiedztwie Cypriana Tyla.
- Były mroźne dni. Babcia Frania miała 77 lat i od miesiąca leżała. Mówiła, że chce doczekać mojego ślubu. I doczekała. Wychodziłam za mąż 21 lutego, a sześć dni później babcia zmarła.
Młodzi szybko podjęli decyzję o przeprowadzce z „Krakowa”. Zbudowali nowe gospodarstwo na „Warszawie”, gdzie pani Stasia mieszka obecnie. Małżeństwo doczekało się dwóch synów – Janka i Marka. Gospodarstwo zapisali jednemu z nich, a drugiemu – pomogli przy budowie nowego domu, również w Kwileniu. Potem pojawiły się wnuki.
- Mam czterech wnuków i pięciu prawnuków. Wnuki wyjeżdżają do roboty za granice, bo tutaj im się nie opłaca. Z jednym mieszkam – mówi pani Stasia.
„Życie nie było lekkie” - mówi Stanisława Tyl z Kwilenia
Jak żyje jej się teraz w Kwileniu?
- Nie narzekam – odpowiada. – Ale życie nie było lekkie – dodaje zaraz.
Bolesne są dla niej chwile, kiedy musi pożegnać kogoś bliskiego. Mąż pani Stanisławy odszedł w 2013 roku. Pochowała też synową, która zmarła niespodziewanie.
- Czasami się zastanawiam – po co ja tak długo żyję? Ale chodzą nade mną - wnuki chcą, żebym żyła jak najdłużej – mówi z uśmiechem.
Jej pasją jest zdecydowanie rolnictwo. Ubolewa, że małe gospodarstwa – również na naszym terenie - w ostatnich latach poupadały. Sama zajmuje się teraz kurami.
– Kupuję kury i chowam je - od początku do końca. Rano, kiedy jest gorąco, wstaje o piątej i je wypuszczam. Chodzą do w pół do dziesiątej w obejściu, bo muszą mieć powietrze. Potem rozdzielam wszystko na wszystkich – rodzinę, sąsiadów – opowiada 89-latka.
Jej codzienność to również miejscowy dzienny dom seniora. Uczęszcza do niego od samego początki powstania placówki. Tam zawsze czeka na nią szereg propozycji na spędzenie wolnego czasu i kontakt z ludźmi o równie długich życiorysach.
Z okazji uroczystości na 500-lecie Kwilenia wraz z kolegami i koleżankami wystąpiła w humorystycznym, okolicznościowym przedstawieniu. Ona wcieliła się w rolę „nestorki”.
Społeczność „seniora” mówi, że Stasia, to kobieta, której przede wszystkim - nie brakuje energii. I trudno się z tym nie zgodzić.
- Z nią zawsze rozmawia się jak z dobrą koleżanką – mówi napotkany senior, którego pytam o Stanisławę Tyl z Kwilenia.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.