reklama
reklama

Broniszewice. Dlaczego Niemcy zabili ks. Franciszka Schirmera? Wspomnienia Zofii Cydzik z czasów wojny [ZDJĘCIA]

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Historia - Broniszewice były piękną wsią. Ludzie byli przyjaźni, nikt nikomu nic nie ruszał. Między Polakami a Niemcami nie było tak źle jak niektórzy opowiadają, mieliśmy też wspaniałego księdza – tzw. „dojczkatolika” – Franciszka Schirmera. Jaki on był dobry dla nas Polaków, mój Boże! A jego rodacy, gestapowcy, zabili go - tylko dlatego, że ochrzcił polskie dziecko… - opowiada pani Zofia Cydzik. Urodziła się w Broniszewicach, później przez lata mieszkała w Gdańsku. Dziś mieszka w Pleszewie. Opowiada nam dawne dzieje z naszego regionu…
reklama

Zofia Cydzik urodziła się w roku 1928 w Broniszewicach. Jak opowiada, jej rodzice przyjechali w te strony z Rychwała – sprowadzając się w latach 20. minionego wieku.

– Mój ojciec wcześniej mieszkał koło Rychwała (obecny pow. koniński, dop.red). Podobała mu się jednak niemiecka myśl techniczna na gospodarstwach i w roku 1920 kupił od jednego z Niemców gospodarstwo w Broniszewicach. Z opowieści wiem, że wówczas – gdy formowało się odnowione państwo polskie, ci Niemcy, którzy nie chcieli przyjmować polskiego obywatelstwa po I wojnie światowej musieli wyjeżdżać. Sprzedawali więc często swoje gospodarstwa. Niemiec, od którego ojciec kupował gospodarkę mieszkał jednak jeszcze przez około dwa lata, wprowadzał w tę technikę itd. Wie pan, to m.in. dobrze obrazowało różnice między zaborami – rosyjskim a niemieckim. Sprzęty i myśl gospodarska… - opowiada.

Same Broniszewice – jak zaznacza – były wówczas naprawdę piękną wsią.  - Tak je zapamiętałam… – zaznacza kobieta.

Broniszewice. Wspaniały ksiądz Schirmer

Mama pani Zofii zmarła jednak bardzo młodo. – Zmarła w roku 1933 – miałam wówczas pięć lat. Później tata ożenił się jednak ponownie i miał kolejne dzieci. W sumie była nas piątka – opowiada pani Zofia.

Jak wyglądało wówczas życie na wsi – gdzie Polacy żyli wespół z Niemcami? Według historyków relacje niemiecko-polskie jeszcze przed wybuchem II wojny światowej były w Broniszewicach raczej „ostrożne”.

Sama pani Zofia wspomina jednak je jako relatywnie dobre.

– Mieliśmy dobre stosunki z Niemcami. Nikt nikomu nic nie ruszał. Mieliśmy też wspaniałego księdza – tzw. „dojczkatolika” – Franciszka Schirmera. Jaki on był dobry dla nas Polaków, mój Boże! Nie patrzył na narodowość, o każdego dbał. Specjalnie dla nas m.in. ze święconką jeździł – mimo, że Niemcy generalnie tego nie praktykowali – wspomina kobieta.

Chrześcijańska postawa księdza podczas II wojny światowej okazała się niestety powodem tragedii.

– Podczas wojny ochrzcił on potajemnie polskie dziecko. I któryś z Niemców o tym doniósł – przez co ks. Schirmer został aresztowany i wywieziony. Po około dwóch tygodniach przyszła informacja, że nie żyje… Staraniami tutejszych Niemców jego ciało zostało sprowadzone do Broniszewic, gdzie został pochowany. Polakom jednak zabroniono udać się na jego pogrzeb… Krążyły jednak historie o tym, że ktoś w nocy przed pogrzebem poszedł odkryć trumnę. Ciało księdza było podobno tak skatowane, że niemal nie do poznania. Tylko za to, że ochrzcił polskie dziecko… - kręci głową pani Zofia.

Jak dodaje, istnieje też historia mówiąca o tym, że w kieszeni znaleziono wówczas zwiniętą małą kartkę – napisaną po niemiecku – na której miał napisać, przed śmiercią, że zginął „nie z rąk nieprzyjaciela, ale z rąk przyjaciela”. 

Warto dodać, że pamięć o dobroci księdza przetrwała w pamięci Polaków aż do dziś.

– Miał on po wojnie zrobiony nagrobek z napisem „od wdzięcznych Polaków”. Sama po latach postawiłam mu też nowy pomnik na cmentarzu w Broniszewicach – mówi pani Zofia (ks. Schirmer spoczywa na cmentarzu swojej byłej parafii przy kościele Piotra i Pawła). 

Broniszewice. Pierwsze miesiące wojny

Wracamy w rozmowie do roku 1939 – czasu wybuchu II wojny światowej.

– Nastała panika. Wiele osób decydowało się na ucieczkę, wysadzono jednak most na Prośnie. A tu już szły tłumy ludzi z Poznania, z niemieckich granic, uciekając. Wszyscy szli na Warszawę – opowiada pani Zofia.

Jak dodaje – początkowo uciekali ci „majętniejsi”. – Sędziowie, adwokaci, znane persony. Jeden z nich uciekając widział w pewnym momencie ojca: Wojna wybuchła, trzeba uciekać, panie Kaczmarek - krzyczał! Była panika. Kobiety w ciąży rodziły po rowach, uciekając… - opowiada. 

W samych Broniszewicach także nie zabrakło akcji rodem z filmów.

Broniszewice. Edward Błaszczak "Grom"

– W Broniszewicach był Edek Błaszczak – słynny „Grom”. Z początku wojny zapamiętałam historię, jak wpadł do nas, chyba ze trzydziestką kompanów na podwórze. Przyjechali rowerami. I od progu Edek krzyczał do ojca: Bierz widły i siekiery – idziemy na Niemców, panie Kaczmarek. Ojciec prychnął, że sam musi teraz ratować rodzinę. Poleciał jednak z nimi mój brat – Stachu. Wziął ze sobą siekierę i pojechali na wieś. Z opowieści wiem, że wpadł do jednego z niemieckich domów, posadził jedną Niemkę na krześle, która miała mieć coś za uszami, dał różaniec do ręki i z siekiera nad głową kazał jej się modlić: żeby Hitler nie przyszedł. Potem wpadali do kolejnych… - relacjonuje pani Zofia.

Ostatecznie ekipa Edwarda Błaszczaka miała aresztować niektórych Niemców, którzy byli szpiegami, w historii zapisała się także sprawa wykonania wyroku śmierci na niemieckiej nauczycielce, która miała współpracować z gestapo – do dziś jednak nie wiadomo, kto ostatecznie to zrobił.

- Matka była przerażona tą sytuacją, kazała mi biec po Stacha, prosić, żeby wrócił. Ostatecznie uciekł on potem i ukrywał się podczas wojny. A my próbowaliśmy uciekać wozem, jednak ostatecznie też musieliśmy wrócić, most był już wysadzony. I ojciec mówił: Trudno, niech się dzieje wola Boża. I zostaliśmy na gospodarce. W końcu przyjechał pierwszy patrol Niemców. Mieli motory. Ostatecznie nam nic nie zrobili. A Niemcy, którzy zostali też nie byli specjalnie agresywni. Była taka Nela z ojcem, stali koło nas, jak ci gestapowcy na motorach do nas wjeżdżali. Ta Nela mówiła wówczas do ojca: Spokojnie, panie Kaczmarek – my Wam teraz krzywdy nie zrobimy. Jej ojciec jednak szybko zripostował: Powoli, powoli. Wojna się jeszcze nie skończyła… - opowiada kobieta.

Broniszewice. Wysiedlenie

Ostatecznie – po początkowej panice, według relacji pani Zofii w pierwszych miesiącach wojny za wiele się dla nich nie zmieniło.

– Ci Niemcy, którzy byli „dojczkatolikami” nie lubili zresztą sami Hitlera, co niektórzy potajemnie zresztą wprost mówili. Oni – tak jak nasz ksiądz Schrimer – nie popierali tej agresji, bali się wojny. Choć byli i tacy narwani, co dali się ponieść tym hasłom – opowiada pani Zofia.

Rozpoczęły się wysiedlenia miejscowych Polaków. W naszym regionie największa fala miała miejsce w roku 1940.

– Nas wywozili 9 października. Przyszedł do naszego domu w nocy miejscowy Niemiec z żołnierzem. Pukali do frontowych drzwi. „Panie Kaczmarek, pan nie jesteś od tej chwili gospodarzem” – oznajmili tylko krótko mojemu ojcu. Ojciec na te słowa odpowiedział wtedy tylko krótko i z przekąsem: „Jezu, jak dobrze, bo ja nigdy nie chciałem być gospodarzem…” – dodaje.

Mogli wziąć ze sobą tylko tyle – co w ręce.

– Mieliśmy jedną pierzynę, garnek. Wszyscy zaspani trafiliśmy na nieduży wóz. Jechaliśmy do Pleszewa, padał deszcz. A tam już wszystko było przygotowane przez Niemców, którzy tylko wyznaczali: „ci jadą do Niemiec, ci do Żółkowa, ci do Kowalewa itd. – mówi pani Zofia.

Jednocześnie rozpoczęła się kolonizacja Broniszewic Niemcami z innych terenów.

– Przywozili do nas Niemców od Morza Czarnego, mówiliśmy na nic „szwarcmery”. To była, za przeproszeniem dzicz, oni niszczyli gospodarki, jakie za darmo otrzymywali – mówi kobieta,. 

Wysiedlenie do Żółkowa

Rodzina pani Zofii trafiła ostatecznie na roboty do Żółkowa – pod Żerkowem w pow. jarocińskim.

Jak wspomina, był tam duży majątek (folwark w skład którego wchodził dom dla urzędników wraz z zespołem czworaków, gorzelnia, stodoła i obora – wybudowano je jeszcze przed I wojną światową, dop.red.).

– Pamiętam taki piękny pałac, który był już nieczynny. Potem, ok 2 km dalej był drugi obiekt. Ojciec musiał wówczas chodzić ok. 5 kilometrów w jedną stronę do pracy – opowiada pani Zofia.

Był m.in. stróżem koni, potem także orał wołami. Było ciężko.

– Nie mieliśmy dosłownie nic, jednak najważniejsze, że był chleb. Dzieci były u nas małe, więc mieliśmy jeszcze niewielki przydział cukru. I tak jadło się – chleb z cukrem pokropiony lekko wodą. Nie było żadnej słoniny czy innych tego typu rzeczy, mama robiła jakieś kluchy. Dopiero później pojawiła się koza, było więc i mleko – wspomina kobieta.

Całą rodziną mieszkali w jednym małym pokoiku. 

W końcu, gdy pani Zofia ukończyła 15 lat – musiała również iść do pracy.

– Przez rok mnie to ominęło, bo ojciec podał inny rok urodzenia – przez co w papierach byłam młodsza i nie podlegałam nakazowi pracy. Później musiałam jechać do niemieckiego biura w Jarocinie, gdzie przydzielano roboty takim jak ja. Mówili na nas „październiki” – od daty wysiedlenia – zaznacza.

Do dziś ma w swoim archiwum kilka zdjęć z prac na folwarku w Żółkowie.

„Wyzwolenie”

W końcu nadszedł rok 1945.

– Niemcy zaczęli wówczas uciekać, nadchodził front rosyjski. Zabierali wówczas na siłę swoją służbę – czyli w praktyce Polaków, którzy mieli ich wieźć w stronę Berlina. Mojego brata też zaprzęgli, ale udało mu się uciec w okolicach Jarocina. A Rosjanie? Boże, jaki to był prymitywny i biedny naród! Oni jedli ziarna pszenicy, jakie mieli poupychane w kieszeniach. Była sroga zima, poruszali się więc na takich prymitywnych saniach, które ciągnęły psy. Nogi mieli w walonkach, poowijane słomą… - relacjonuje kobieta.

Mimo teoretycznego „wyzwolenia” nadszedł też kolejny strach – przed gwałtami ze strony Rosjan. – To było masowe jak nadchodził front. Kobiety musiały się chować, bo gwałcili też Polki – czasami tylko – jak np. zobaczyli, że w danym gospodarstwie jest mąż – to zostawiali. Ale to zwarte wojsko. I reguły pewnie nie było – było też zresztą wielu dezerterów, którzy kręcili się po okolicy – relacjonuje kobieta. 

Broniszewice. Dorabianie się od nowa

Po powrocie do Broniszewic zastali ograbione i zniszczone gospodarstwo.

– Wszystko zniszczone, płoty popalone. Trzeba było de facto gospodarzyć od nowa, od zera – opowiada.

– Musieliśmy się jakoś odradzać… Często też było tak, że po ucieczce Niemców dane gospodarstwo obejmowała polska służba, jaka tam była – dodaje.

Rozpoczęło się nowe, powojenne życie… Z czasem pani Zofia poznała w Broniszewicach męża.

– Potem na jakiś czas rozeszły się nasze drogi, ale ostatecznie – gdy przyszły mąż wyjechał do Gdańska w roku 1953 – to mnie tam ściągnął. Początki były też trudne, dorabialiśmy się od zera – opowiada.

W Gdańsku wzięli ślub i spędzili całe swoje dorosłe życie. Później również porwał ją los dziejów.

- Pamiętam lata 80., jak staliśmy pod stocznią, jak wierzyliśmy w tego Wałęsę. A on potem tak się zachował… - mówi dziś z żalem, pokazując zdjęcia z tamtych lat.

Ostatecznie, niedawno, po śmierci męża, wróciła w rodzinne strony. Zamieszkała w jednym z bloków w Pleszewie.

Na gospodarstwie Broniszewicach do dziś mieszka jej siostra. Czasami wracają do dawnych czasów myślami.

– Mam zdjęcia z tamtych dni, wracam tam wspomnieniami…- mówi na koniec pani Zofia.

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama